Nędznicy/Część czwarta/Księga dwunasta/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA DWUNASTA.
KORYNT.
I.
Historja Koryntu od czasu jego założenia.

Paryżanie, którzy dzisiaj, wchodząc na ulicę Rambuteau od strony Targów, spostrzegają na prawo, naprzeciw ulicy Mondetour sklep koszykarza z szyldem, na którym wyrobiony jest koszyk w kształcie cesarza z napisem: Napoleon zrobiony cały z łoziny, może się nie domyślają strasznych scen, jakich widownią było to miejsce przed trzydziestu niespełna laty.
Tu była ulica Konopna i sławna garkuchnia zwana Koryntem.
Dla jasności w odpowiadaniu, pozwalamy sobie uciec się do prostego sposobu, którego już raz użyliśmy opisując Waterloo. Osoby, które zechcą dokładnie wyobrazić sobie kupę domów, sterczących w owym czasie od Św. Eustachego i północno-wschodniego rogu Targów Paryzkich, gdzie dziś kończy się ulica Rambuteau, niech sobie przedstawią od szczytu ulicę Św. Dyonizego do dołu Targów Paryzkich dużą głoskę N, której dwie linje prostopadłe stanowią ulice Grande Truandaire i Konopną, a linję poprzeczną ulica Petite Truandaire. Stara ulica Mondetour przecinała trzy linje, tworząc z niemi przeróżne kąty tak dalece, że plątanina tych czterech ulic tworzyła na przestrzeni stu sążni kwadratowych między Targami i ulicą Św. Dyonizego z jednej strony a ulicą Łabędzią i Dominikańską z drugiej, siedm wysepek domów dziwacznie zbudowanych, różnej wielkości, rozrzuconych przypadkowo i oddzielonych wązkiemi szczelinami niby stosy kamieni w warsztacie.
Powiedzieliśmy wązkiemi szczelinami, w istocie trudno dać dokładniejsze wyobrażenie o tych uliczkach ciemnych, ściśniętych, kanciastych i otoczonych ośmiopiętrowemi domami. Rudery te były tak zniszczone, że na ulicy Konopnej i Petite Truandaire, podpierano je belkami wychodzącemi z jednego domu do drugiego. Ulica była wązka a rynsztok szeroki, przechodzień broczył po bruku zawsze błotnistym, ocierając się o sklepy podobne do piwnic, o grube słupy połączone żelaznemi łańcuchami; o olbrzymie stosy śmieci i bramy opatrzone odwiecznemi kratami. Ulica Rambuteau wszystko to zniszczyła.
Nazwa Mondetour (labirynt) doskonale maluje wszystkie krzywizny tych miejsc plugawych. Nieco dalej, lepiej jeszcze wyraziła je ulica Piroutte, wpadająca do ulicy Mondetour.
Przechodzień, który z ulicy Św. Dyonizego skręcił na ulicę Konopną, widział jak zwolna się zwęża niby długi lejek. W końcu ulicy bardzo krótkiej, przejście tamował od strony Targów rzęd wysokich domów i zdawałoby się, że ulica jest zamknięta, gdyby na prawo i na lewo nie było ciemnych rowów, którędy można było się przesunąć. Była to ulica Mondetour, która z jednej strony łączyła się z Dominikańską, a z drugiej z Łabędzią i Petite Truandaire. W głębi tej niby zamkniętej ulicy przy prawym rowie stał dom niższy od innych, niby przylądek ulicy.
W tym to domu o dwóch piętrach rozsiadła się od trzechset lat sławna szynkownia. Garkuchnia pełna była wesołej wrzawy w tem właśnie miejscu, które stary Teofil oznaczył temi wierszami:

Tam się kołysze skielet okropny
Biednego kochanka, co się powiesił.
Miejsce było dobre, traktjernicy następowali po sobie, syn po ojcu.

Za czasów Maturyna Regnier szynkownia nazywała się Doniczką Róż, a że wówczas były w modzie rebusy, więc na szyldzie wymalowano słup różowy[1]. W przeszłym wieku zacny Natoire, jeden z fantastycznych mistrzów dziś wzgardzonych przez pedancką szkołę, upiwszy się kilka razy w tej szynkowni, przy tym samym stole, przy którym upijał się sławny Regnier, przez wdzięczność wymalował rodzynki korynckie na słupie różowym. Uradowany szynkarz kazał napisać nad winogronem złotemi głoskami te słowa: Pod rodzynkami korynckiemi. Ztąd nazwa Korynt. Wyrzutnie są, bardzo właściwe pijakom. Korynt powoli zatarł wspomnienie Doniczki Róż. Ostatni szynkarz z tej dynastji, ojciec Hucheloup, nie znając już tradycji familijnych, kazał pomalować słup na niebiesko.
Izba na dole, gdzie był bufet, izba na pierwszem piętrze, gdzie był bilard, schody drewniane w śrubę wybite w suficie, wino na stołach, dym na ścianach, świece we dnie, taką była ta szynkownia. W podłodze izby dolne drzwi spuszczające się, prowadziły do piwnicy. Na drugiem piętrze było mieszkanie Hucheloupa. Wchodziło się tam po schodach albo raczej po drabinie przez drzwi wielkiej izby pierwszego piętra. Pod dachem strych, gdzie mieściły się służące. Obok izby bufetowej była kuchnia.
Ojciec Hucheloup prawdopodobnie urodził się chemikiem, a został kucharzem; w szynkowni jego nietylko pito, ale i jedzono. Hucheloup wynalazł doskonałą potrawę, którą tylko u niego można było dostać; potrawą tą były karpie nadziewane, czyli jak nazywał karpie na buljonie. Jedzono to przy świeczce łojowej lub lampie z czasów Ludwika XVI, na stole obitym ceratą zamiast obrusa. Przychodzono na karpie zdaleka. Jednego białego poranku Hucheloup uznał za stosowne zawiadomić przechodniów o swej specjalnej potrawie, umaczał tedy pendzel w czarnej farbie, a mając nietylko właściwą sobie kuchnię, ale i właściwą ortografię, zaimprowizował na murze pamiętny napis:

Carpes hogras[2].

Zimą przyszła fantazja śniegom i deszczom zatrzeć s kończące pierwszy wyraz i g rozpoczynające trzeci, pozostawało więc tylko:

Carpe horas.

Z pomocą czasu i deszczu pokorny anons gastronomiczny stał się radą głęboką.
Tym sposobem przytrafiło się, że nie umiejąc języka francuzkiego, ojciec Hucheloup umiał po łacinie, wydobył ze swej kuchni filozofję i nie wiedząc o tem dorównał Horacemu. Uderzającem i to było, że napis mówił jeszcze: wejdźcie do mojej szynkowni.
Nic już z tego dziś nie istnieje. Labirynt Mondetour został rozpłatany i szeroko otwarty po roku 1847, a prawdopodobnie dziś już wcale go nie ma; ulica Konopna i Korynt znikły pod brukiem ulicy Rambuteau.
Jakeśmy mówili, Korynt był miejscem schadzki Courfeyrac’a z przyjaciółmi. Grantaire wynalazł tę szynkownię. Wszedł tam dla Carpe horas, a powrócił dla nadziewanych karpi. Pito, jedzono, krzyczano, płacono mało i źle, czasem wcale nie płacono, a gospodarz zawsze był rad gościom. Ojciec Hucheloup był dobry człowiek.
Poczciwiec Hucheloup był traktjernikiem z wąsami; odmiana zabawna. Zawsze zdawał się być w złym humorze, jakby chciał odstraszyć gości, mruczał na wchodzących do szynkowni i miał minę jakby chciał się raczej kłócić z nimi niż podać im karpi. A jednak powtarzamy, zawsze był rad gościom. To dziwactwo zwabiało gości, szczególniej młodych ludzi, którzy mówili do siebie: pójdziemy zobaczyć jak tam burczy ojciec Hucheloup. Był niegdyś fechmistrzem. Nagle po zrzędzeniu wybuchał grubym wesołym śmiechem. Miał tło komiczne, a powierzchowność tragiczną i lubiał straszyć tak jak owe tabakierki w kształcie pistoletu. Od wystrzału kichasz.
Żona jego matka Hucheloup była kobieta brodata i bardzo brzydka.
Około r. 1830 ojciec Hocheloup umarł, unosząc do grobu tajemnicę przyprawiania karpi nadziewanych. Wdowa nie utulona w żalu, sama zarządzała nadal szynkownią. Ale kuchnia popsuła się i zrobiła nieznośną, wino zwykle złe stało się szkaradnem. Niemniej jednak Courfeyrac i jego przyjaciele zachodzili do Koryntu, z litości, jak mówił Bossuet.
Wdowa Hucheloup dychawiczna i szpetna, przypominała trochę wieśniaczkę. Miała właściwy sobie sposób okraszania swych wspomnień wieśniaczych i wiosennych. Niegdyś, jak twierdziła, największem jej szczęściem było słuchać jak ptaki śpiewają w tarninie.
Izba na pierwszem piętrze zwana restauracją, była obszerna, zawalona krzesłami, ławkami, stołami, stolikami i starym kulawym bilardem. Wchodziło się tam po schodach w śrubę, które w rogu izby kończyły się dziurawą kwadratową, podobną do drzwiczek na pomoście okrętu.
Izba ta oświecona jednem wązkiem oknem i lampą zawsze zapaloną wyglądała jak poddasze. Wszystkie sprzęty na czterech nogach ruszały się jakby były na trzech tylko. Na ścianie, pobielonej wapnem, Jedyną ozdobą był ten czterowiersz na cześć matki Hucheloup:

O dziesięć kroków cudna, straszna o dwa kroki,

Brodawka jej olbrzymia koniec nosa siodła, —
Drżysz o ten nos co chwila, by nim nie przebodła,

Albo, żeby jej nie wpadł w otwór ust szeroki.
Było to napisane węglem na ścianie.

Matka Hucheloup, podobna do portretu, od rana do wieczora przechodziła około tego czterowiersza z niewzruszoną, spokojnością. Dwie służące, zwane Matelota i Gibelota, innej nazwy nie znano, pomagały matce Hucheloup podawać na stół dzbany z winem i różne zupy w glinianych misach dla zgłodniałych gości. Matelota gruba, okrągła, rudowłosa i krzykliwa, dawna sułtanka ulubiona nieboszczyka Hucheloup, była brzydsza od wszystkich potworów mitologicznych; że jednak wypada aby służąca ustępowała pierwszeństwa pani, nie była tak brzydką jak matka Hucheloup. Giboletta wysoka, delikatna i chorowicie blada, z podsiniałemi oczyma, opadłemi powiekami, zawsze wyczerpana i znękana, niby chorująca na chroniczne wycieńczenie, wstawała pierwsza, kładła się spać ostatnia, usługiwała wszystkim, nawet drugiej służącej, cicho, spokojnie, pokornie, mimo znużenia, uśmiechając się jakimś błędnym uśpionym uśmiechem.
Na drzwiach, prowadzących do izby jadalnej, czytałeś wiersz, który kredą napisał Courfeyrac:

Racz się gdy możesz, jedz gdy masz odwagę.





II.
Przedwstępna wesołość.

Laigle de Meaux, jak wiadomo, mieszkał więcej u Joylego, niż gdzieindziej. Miał mieszkanie jak ptak na gałęzi. Dwaj przyjaciele mieszkali razem, jedli razem i spali razem. Wszystko mieli wspólne, bodaj nawet kochankę. Byli tem, co bracia socjusze nazywają dwojaki. Rano, dnia 5-go czerwca poszli na śniadanie do Koryntu. Joly, zakatarzony, miał zatkanie w nosie, którego i Laigle zaczął doświadczać. Surdut Laigla był wytarty, a Joylego nowy.
Była dziewiąta z rana, gdy przybyli do Koryntu.
Weszli na pierwsze piętro.
Matelota i Giboletta zapytały czem mają służyć.
— Ostryg, sera i szynki — rzekł Laigle.
I usiedli za stołem.
Szynkownia była próżna, prócz ich dwóch nikogo nie było.
Giboletta, poznawszy Jolyego i Laigla, postawiła butelkę wina na stole.
Gdy pierwsze ostrygi zjedli, ukazała się głowa w dziurze ze schodów i głos zawołał:
— Przechodziłem tędy, gdy mię zaleciał rozkoszny zapach sera z Brie. Więc wchodzę.
Był to Grantaire.
Grantaire wziął krzesło i usiadł przy stole.
Giboletta, widząc Grantaira, przyniosła na stół jeszcze dwie butelki.
Było więc trzy.
— Czy myślisz wypić obydwie butelki? — zapytał Laigle Grantaira.
Gantaire odpowiedział:
— Wszyscy są domyślni, ty jeden prostaczek. Dwie butelki nigdy nie zdziwiły mężczyzny.
Dwaj inni zabrali się najprzód do jadła. Grantaire zaczął od picia. W jednej chwili wypróżnił pół butelki.
— Masz chyba dziurę w brzuchu? — zapytał Laigle.
— A ty na łokciu — odparł Grantaire.
I wychyliwszy szklankę dodał:
— Doprawdy, Orle mów pogrzebowych, masz djable stary surdut.
— Ma się rozumieć — odpowiedział Laigle. To też surdut mój i ja żyjemy w przykładnej zgodzie. Przystał do wszystkich mych fałdów, w niczem mi nie zawadza, leży jak ulany na moich garbach i uprzejmie nagina się do wszystkich mych poruszeń, czuję go tyle tylko, że mi w nim ciepło. Stare surduty to jak starzy przyjaciele.
— Grantaire — zapytał Laigle — czy przychodzisz z bulwaru?
— Nie.
— Joly i ja widzieliśmy idący orszak.
— A ta ulica, jak spokojna! — dodał Laigle. Ktoby się domyślił, że Paryż przewrócony jest do góry nogami? Poznać zaraz, że tu dawniej były klasztory. Du Breuil i Sauval spisali ich listę, a także ksiądz Lebeuf. Było ich tu mnóstwo: trzewiczkowych, bosych, ogolonych, brodatych, szarych, czarnych, białych, franciszkanów, minorytów, kapucynów, karmelitów, małych augustjanów, wielkich augustjanów, starych augustjanów... istne mrowisko.
— Nie mówmy o mnichach — przerwał Grantaire — bo zaraz bierze ochota się podrapać.
Potem zawołał:
— Pfu! połknąłem starą ostrygę. Już mię napada czarna melancholja. Ostrygi stare, służące brzydkie. Nienawidzę rodzaju ludzkiego. Przed chwilą przechodziłem ulicą Richelieu około bogatej księgarni publicznej! Ta kupa skorup od ostryg, które zowią bibljoteką, budzi we mnie wstręt do myślenia. Co tu zepsutego papieru! co wypisanego atramentu! ile bazgraniny! I to wszystko pisano piórem. Cóż to więc za rura powiedział, że człowiek jest dwunożnem zwierzęciem bez piór! A przytem spotkałem ładną dziewczynę, którą znam, piękną jak wiosna, godną nazywać się Kwietniem, zachwyconą, oczarowaną, upojoną, szczęśliwą, i — nędznicę, bo wczoraj pewien straszny bankier, upstrzony ospą, raczył ją zapragnąć! Niestety! kobieta nie mniej poluje na pękaty worek, jak na eleganta; kotki polują na myszy i na ptaki. Ta pannica przed dwoma miesiącami była cnotliwa na poddaszu, zapinała staniczek na guziki tombakowe, szyła po całych dniach, miała łóżko na pasach, kwiatek w doniczce i była zadowoloną. I otóż pani bankierowa. Przemiana stała się tej nocy. Dziś rano zobaczyłem ofiarę, nieposiadającą się z radości. Najohydniejsze jest to, że hultajka nic nie zbrzydła. Ani śladu finansisty na jej twarzy. Róże tem są wyższe czy też niższe od kobiet, że gąsienica zostawia na nich widoczne ślady. Ach! nie ma moralności na ziemi, świadczę się mirtem, symbolem miłości, wawrzynem, symbolem wojny, gałązką oliwną, mazgajowatym symbolem pokoju, jabłonią, która mało nie udławiła Adama i jego pędractwo, i liściem figowym, praszczurem spódniczek.
Wyciągnął szklankę do Jolyego, który ją napełnił, potem wypił duszkiem prawie, nie przerywając mowy, i prawił dalej:
Jedna jest tylko rzeczywistość: pić dobrze. Jakiejkowlwiek jesteś opinji, czy trzymasz stronę chudego koguta, jak kanton Uri, czy koguta tłustego, jak kanton Glaris, mniejsza o to, byleś pił. Prawicie mi o bulwarze, o orszaku żałobnym, etcetera. Zresztą krytykuję, ale nie znieważam. Świat jest takim jak jest. Mówię tu bez żadnej złej myśli, przez skrupuł sumienia. A! na wszystkich świętych Olimpu i bogów raju! nie urodziłem się na Paryżanina, bym miał jak wolant między dwoma rakietami, odbijać się od gromady szlifibruków do gromady zawadjaków! Urodziłem się na Turka, bym codziennie patrzył na wschodnie pląsy, na wytworne tańce egipskie, lubieżne jak myśli człowieka, żyjącego w czystości, albo na chłopa milijonowego, albo na szlachcica weneckiego, otoczonego szlachciankami, lub wreszcie na drobnego księcia niemieckiego. Do takich losów się urodziłem! Powiedziałem na Turka i nie cofam. Nie rozumiem, dlaczego zwykle ze złej strony mówią o Turkach! Mahomet zacny człowiek; cześć dla wynalazcy serajów z huryskami i rajów z odaliskami! Z tem wszystkiem obstaję za piciem. Ziemia jest wielkiem głupstwem. Zdaje się, że będą się bić te niedołęgi, łamać sobie karki, w środku lata, w czerwcu, gdy mogliby z dziewczyną pod rękę pójść w pole i raczyć się zapachem skoszonego siana! Dalibóg za wiele robią głupstwa. Stara, potłuczona latarnia, którą przed chwilą widziałem u handlarza starzyzny, nasuwa mi tę uwagę: Czas już oświecić rodzaj ludzki. Tak, posmutniałem. Do czego to prowadzi zakrztusić się złą ostrygą. Staję się znowu ponurym. O szkaradny świat stary! Musisz się na nim spracować, sforsować, zmordować, zgałganić.
I Grantaire, po tym wybuchu wymowy, zakasłał się — zasłużenie.
— Za pozwoleniem — odezwał się Joly — wyznać muszę, że Marjusz wydaje mi się serjo rozkochanym.
— A wiesz w kim? — zapytał Laigle.
— Nie.
— Nie?
— Powiadam ci, że nie!
— Przedmiot miłości Marjusza! — zawołał Grantaire — przewiduję. On jest mgłą, i wynalazł dla siebie parę. To kawałek poety. Poety czy warjata wszystko jedno. Thymbraeus Apollo. Marjusz i jego Marja, Marylka, Marynia — pocieszni kochankowie. Wyobrażam sobie ich miłość. Zachwyty, w których zapominają o całusach. Czyści na ziemi kojarzą się w nieskończonościach. Są to dusze obleczone zmysłami. Śpią razem na gwiazdach.
Grantaire napoczynał drugą butelkę, a może i drugą perorę, gdy w dziurze od schodów ukazał się nowy przybysz. Był to chłopczyk niespełna dziesięcioletni, obdarty, drobny, żółty, chudy, z bystrem spojrzeniem, rozczochraną głową, przemokły na deszczu, ale z zadowoloną miną.
Dziecię, bez wahania, wybierając między trzema, choć widocznie nie znało żadnego, odezwało się do Laigla de Meaux:
— Wszak pan jesteś Bossuet?
— To mój przydomek — odpowiedział Laigie. Co powiesz?
— Powiem to: Wysoki blondyn na bulwarze zapytał mię: Czy znasz matkę Hucheloup? Powiedziałem: Znam, na ulicy Konopnej, wdowa po starym. Powiedział mi: Idź tam. Zastaniesz tam pana Bossuet i powiedz mu odemnie: A — B — C. Zapewne żartował sobie z pana. Dał mi złotówkę.
— Joly, pożycz mi złotówkę — rzekł Laigle — i obracając się do Grantaira dodał: — Grantaire pożycz mi złotówkę.
Laigle dał chłopcu dwa złote.
— Dziękuję panu — rzekł chłopczyk.
— Jak ci na imię — zapytał Laigle.
— Franuś, przyjaciel Gavrocha.
— Zostań z nami — rzekł Laigle.
— Siadaj do śniadania — dodał Grantaire.
Dziecię odpowiedziało:
— Nie, muszę należeć do orszaku; moim obowiązkiem jest wołać: precz z Polignac’em.
I dygnąwszy nogą, co znaczyło ukłon głęboki, chłopczyk poszedł.
Grantaire po jego odejściu zabrał głos:
— To ulicznik najlepszej rasy. W rodzaju uliczników są różne odmiany. Ulicznik dependent zowie się szlifibrukiem, ulicznik kucharz — kuchcikiem, ulicznik piekarz — piekarczykiem, ulicznik lokaj — grumem, ulicznik marynarz — chłopcem okrętowym, ulicznik malarz — rozcieraczem farb, ulicznik kupiec — popychadłem.
Tymczasem Laigle rozmyślał i po chwili rzekł półgłosem:
— A — B — C, to znaczy pogrzeb Lamarqua.
— Wysoki blondyn — dodał Grantaire — to Enjolras; widać cię wzywa.
— Czy pójdziemy? — zapytał Bossuet.
— Deszcz pada — rzekł Joly. Przysiągłem, że pójdę w ogień, ale nie w wodę. Nie chcę się zakatarzyć.
— Ja zostaję — wtrącił Grantair. Wolę śniadanie, niż pogrzeb.
— Wniosek: zostajemy — zakończył Laigle. Więc pijmy. Zresztą można nie być na pogrzebie, a należeć do ruchawki.
Laigle zatarł ręce:
— Więc wracamy do czasów lipcowych.
— Słowo daję, nic mię te głupstwa nie obchodzą — rzekł Grantaire. Wcale nie gniewam się na rządy Ludwika Filipa.
W izbie było ciemno, gęste chmury zakryły słońce. W szynkowni nikogo, na ulicy ani żywej duszy, wszyscy poszli „patrzyć na wypadki“.
— Południe czy północ? — zawołał Bossuet. Ciemno jak w rogu. Giboletto, podaj świecę!
Grantaire smutny, popijał.
— Enjolras mną gardzi — mruknął pod nosem. Enjolras powiedział: Joly jest chory, Grantaire pijany, poślę Franusia do Bossueta. Gdyby po mnie wstąpił, poszedłbym na pogrzeb. Tem gorzej dla Enjolrassa, nie pójdę.
Takie uczyniwszy postanowienie, Bossuet, Joly i Grantaire nie ruszyli się z szynkowni. Około drugiej po południu stół, przy którym siedzieli, pokryty był próżnemi butelkami. Paliły się dwie świece, jedna w lichtarzu mosiężnym zupełnie zielonym, druga w szyjce rozbitej butelki. Grantaire zwabił Jolyego i Bossueta do wina, a Joly i Bossuet naprawili humor Grantaira.
Od południa Bossuet zaniechał wino, nie dość obfite źródło marzeń. Pijacy nałogowi mało cenią wino. Jest w pijaństwie magja biała i magja czarna: wino jest tylko magją białą. Grantaire był awanturniczym pijakiem marzeń. Otwarta przed nim straszna noc upojenia nie powstrzymała go, owszem przyciągała bardziej. Dat pokój butelkom i wziął się do dzbana. Dzban to przepaść. Nie mając pod ręką ani opium, ani hatcsicu, a chcąc mózg zamroczyć, zabrał się do strasznej mieszaniny ze spirytusu, chmielu i piołunu, która tak okropne sprawia letargi. Z tych trzech wyziewów piwa, wódki i piołunówki składa się ołów duszy. Są to trzy ciemności, w których to nie motyl niebieski, i tworzą się w zgęszczonych wyziewach trzy milczące jędze ze skrzydłami nietoperzy: Zmora, noc i śmierć, ulatujące nad uśpioną Psyche.
Grantaire nie doszedł jeszcze do tak smutnego stanu. Był nadzwyczajnie wesół, a Bossuet i Joly dopomagali mu w piciu. Grantaire przyprawiał dziwactwo słów i myśli zamaszystemi ruchami, z powagą oparł lewą pięść na kolanie, tworząc ramieniem kąt prosty, i z rozpiętą na szyi chustką, siedząc okrakiem na krześle, trzymając w prawem ręku pełną szklanicę, przemówił uroczyście do grubej służącej Mateloty:
— Niech otworzą podwoje pałacu! niech wszyscy należą do akademji francuskiej i mają prawo ucałować matkę Hucheloup! pijmy.
I obróciwszy się do matki Hucheloup dodał:
— Niewiasto starożytna i uświęcona zwyczajem zbliż się, niech ci się przypatrzę!
Joly zawołał:
— Matelotto i Giboletto, nie dawajcie już wina Grantairowi. Szalenie traci pieniądze. Od rana połknął już dwa franki i dziewięćdziesiąt pięć centymów.
Graintaire mówił dalej:
— Któż to bez mego pozwolenia poważył się odczepić gwiazdy z nieba i postawić je na stole w postaci świeczek?
Bossuet, dobrze podchmielony, zachował powagę.
Siedział na krawędzi otwartego okna, mocząc plecy na deszczu, i patrzył na przyjaciół.
Nagle usłyszał za sobą wrzawę, przyśpieszone stąpania i krzyki. Obrócił się i zobaczył na rogu ulicy Konopnej Enjolrasa, Gavrocha, Feuillyego, Courfeyraca i Bahorela uzbrojonych, a za nimi liczny, burzliwy tłum.
Ulica Konopna nie była dłuższą nad strzał karabinowy. Bossuet, złożywszy przy ustach dłonie w kształcie tuby, zawołał:
— Courfeyrac! Courfeyrac! hejże ha!
Courfeyrac usłyszał, spostrzegł Bossueta i postąpił kilka kroków ulicą Konopną, wołając: czego chcesz? a współcześnie doszło go zapytanie: gdzie idziesz?
— Stawiać barykadę — odpowiedział Courfeyrac.
— Więc chodź tutaj! miejsce dobre: stawiaj ją tutaj.
— Prawda, Orle z Meaux — rzekł Courfeyrac.
I na skinienie Courfeyraca tłum rzucił się na ulicę Konopną.






III.
Noc zapada na Grantaira.

Miejsce w istocie było przedziwnie wybrane; wejście szerokie, głąb ulicy zwężony i prawie zamknięty przy narożnej szynkowni; ulicę Mondetour łatwo było zagrodzić na prawo i na lewo, jedyny możliwy atak był od ulicy Św. Dyonizego, to jest z przodu, z odsłonionego miejsca. Bossuet podchmielony miał bystry rzut oka trzeźwego Hannibala.
Gdy zbrojny tłum wpadł na ulicę, strach ogarnął mieszkańców, przechodnie uciekali. W okamgnieniu, w głębi na prawo i na lewo, pozamykały się sklepy, bramy, okna i okienka różnych rozmiarów od bruku do dachów. Jakaś stara kobieta zawiesiła na sznurze przed swem oknem materac, aby kul nie przepuszczał. Tylko dom szynkowni stał otworem, dla prostej przyczyny, że tłum tam się wtłoczył. — A mój Boże! mój Boże! jęczała matka Hucheloup.
Bossuet zszedł na spotkanie Courfeyraca.
Joly, siedząc w oknie, wołał:
— Courfeyrac, czemuś nie wziął parasola. Zakatarzysz się.
Tymczasem w przeciągu kilku minut wyrwano dwadzieścia prętów żelaznych z okratowanych okien szynkowni i rozebrano dziesięć sążni bruku. Gavroche i Bahorel zatrzymali i wywrócili wóz fabrykanta wapna, nazwiskiem Anceau, wóz zawierający trzy beczki z wapnem i położyli je pod stosem bruku; Eujolras otworzył piwnicę, wszystkie stare beczki od wina ustawiono przy baryłkach z wapnem; Feuilly palcami, przywykłemi do malowania delikatnych blaszek wachlarzy, przymocował beczki do wozu ogromnemi kamieniami, które niewiadomo skąd się wzięły. Gdy Bossuet i Courfeyrac spojrzeli na ulicę, już jej połowa była zagrodzona wałem, wyższym od mężczyzny słusznego wzrostu.
Matelota i Giboletta pomagały w budowie. Giboletta znosiła gruz na barykadę, z równie spokojną i zaspaną miną, jakby podawała wino na stół.
W końcu ulicy przejeżdżał omnibus, zaprzężony białemi końmi.
Bossuet przeskoczył bruk, pobiegł, zatrzymał woźnicę, prosił podróżnych by wysiedli, podał rękę „damom“, odprawił konduktora i wrócił, prowadząc za uzdę konie z powozem.
— Omnibusy — rzekł — nie powinny przejeżdżać około Koryntu. Non licet omnibus adire Corynthum.
Po chwili, wyprzężone konie puszczono na ulicę Mondetour, a przewrócony omnibus dopełnił barykady:
Przestraszona matka Hucheloup uciekła na pierwsze piętro.
Patrząc i nic nie widząc błędnemi oczyma, chciała krzyczeć, ale przerażone okrzyki zamierały jej w gardle.
— A to koniec świata! — szeptała.
Joly złożył pocałunek na grubej, czerwonej i pomarszczonej szyi matki Hucheloup i rzekł do Grantaira: — Mój drogi wyobrażałem sobie zawsze, że szyja kobiety jest czemś nieskończenie delikatnem.
Ale Grantaire sięgał już najwyższych szczytów dytyrambu. Gdy Matelota wróciła na pierwsze piętro, ujął ją w pół i popchnął do okna, pękając ze śmiechu.
— Matelotta jest brzydka! — wołał. Matelotta jest brzydotą — marą. Matelotta jest chimerą. Opowiem wam tajemnicę jej urodzenia: Gotycki pigmalion robił rynny na kościołach katedralnych i jednego białego poranku zakochał się w najbrzydszej z rynien. Błagał miłości, by ją, ożywiła, i urodziła się Matelota. Spójrzcie na nią obywatele! Ma włosy ołowianego koloru, jak kochanka Tycjana, i jest dobra dziewczyna. Co do matki Hucheloup, to stary wiarus. Widzicie jakie ma wąsy: dostała je w spadku po mężu. Istny huzar! będzie się biła. One dwie przestraszą cały garnizon. Panowie, ojciec mój zawsze mię nie cierpiał za to, żem nie rozumiał matematyki. Rozumiem tylko miłość i swobodę. Jestem Grantaire, dobry chłopiec! Nigdy nie mając pieniędzy, nie przyzwyczaiłem się do nich, bo też nigdy mi ich nie zabrakło; ale gdybym był bogaty, nie byłoby ubogich! zobaczylibyście! O gdyby dobre serca miały pękate worki, wszystko byłoby lepiej! Wyobrażam sobie Jezusa Chrystusa z majątkiem Rotszylda! Ileby zrobił dobrego! Matelotto, pocałuj mię! Jesteś roskoszna i lękliwa! masz policzki, wzywające do braterskich pocałunków i usta, godne całusów kochanka.
— Cicho, opoju — rzekł Courfeyrac.
Grantaire odpowiedział:
— Jestem prezesem i mistrzem dworu miłości!
Enjolras, stojący z karabinem w ręku na szczycie barykady, podniósł piękne i surowe oblicze. Enjolras, jak wiadomo, miał charakter Spartanina i purytana. Umarłby pod Termopilami z Leonidasem i spaliłby Droghedę z Kromwellem.
— Grantaire! — zawołał — precz stąd pijaku.
Gniewne te słowa sprawiły dziwny skutek na Grantairze. Rzekłbyś, oblano go szklanką zimnej wody. Nagle zdał się wytrzeźwiony. Usiadł, wsparłszy się łokciem o stół przy oknie, spojrzał z niewymowną słodyczą na Enjolrasa i rzekł:
— Pozwól mi tu usnąć.
— Ruszaj spać gdzieindziej — zawołał Enjolras.
Ale Grantaire, ciągle patrząc na niego błędnym i czułym wzrokiem, odpowiedział:
— Pozwól mi tu zasnąć i umrzeć.
Enjolras spojrzał nań z pogardą:
— Graintaire, nie jesteś zdolny wierzyć, myśleć, chcieć, żyć i umrzeć.
Grantaire odparł poważnie:
— Zobaczysz.
Wybełkotał jeszcze kilka słów niezrozumiałych, potem głowa jego ciężko padła na stół, i po chwili — co jest zwykłem następstwem drugiego perjodu upojenia, w który nagle pchnął go Enjolras — spał jak zabity.






IV.
Courfeyrac próbuje pocieszyć wdowę Hucheloup.

Bahorel, zachwycony barykadą, wołał:
— A to ulica wygorsowana! aż miło patrzeć!
Courfeyrac, burząc po trochu szynkownię, starał się pocieszyć wdowę szynkarkę.
— Matko Hucheloup, wszak niedawno skarżyliście się, iż wam kazano zapłacić strof za to, że Giboletta trzepała dywan za oknem.
— A tak, dobry panie Courfeyrac. Miły Boże, czy i ten stół użyjecie do waszych okropności? A nawet nie tylko za dywan, ale i za doniczkę z kwiatami, która spadła ze strychu na ulicę, rząd kazał zapłacić sto franków kary. Co za niegodziwość!
— No, matko Hucheloup, teraz was pomścimy.
Matka Hucheloup niebardzo zdawała się uradowana tą obietnicą wynagrodzenia. Zadowolona była jak owa kobieta arabska, która, dostawszy policzek od męża, poszła do ojca na skargę, — wołając zemsty i mówiąc: — Ojcze, powinieneś oddać mężowi zniewagę za zniewagę. Ojciec zapytał: — W który policzek cię uderzył? — W lewy. Ojciec wyciął jej policzek w prawą jagodę i rzekł: — Teraz będziesz zadowolona. Idź i powiedz mężowi, że za to, iż wypoliczkował moją córkę, ja wypoliczkowałem jego żonę.
Deszcz ustał. Nadciągali nowozaciężni. Robotnicy przynieśli pod bluzami proch, koszyk pełen butelek z witryolem, dwie lub trzy pochodnie i kosz z lampami, które zostały od uroczystości królewskiej. Uroczystość ta odbyła się niedawno, 1-go maja. Powiadają, że tych zapasów dostarczył kupiec przedmieścia Św. Antoniego, nazwiskiem Pepin. Stłuczono latarnie ulicy Konopnej, Św. Dyonizego i wszystkie latarnie ulic sąsiednich: Mondetour, Łabędziej, Dominikańskiej, Petite i Grande Truandairie.
Enjolras, Combeferre i Courfeyrac kierowali wszystkiem. Teraz współcześnie budowały się dwie barykady i obydwie opierały się o dom Koryntu, tworząc kąt prosty; większa zamykała ulicę Konopną, mniejsza ulicę Mondetour od strony ulicy Łabędziej. Ostatnia barykada, bardzo wązka, zbudowaną była z samych beczek i bruku. Broniło jej około pięćdziesięciu ludzi; trzydziestu uzbrojonych w karabiny, które po drodze pożyczyli u puszkarza.
Nic dziwaczniejszego i bardziej pstrokatego jak ta gromada; jeden miał spencer, szablę kawaleryjską, dwa pistolety w olstrach, drugi zakasane rękawy u koszuli, kapelusz okrągły i rożek z prochem, zawieszony u pasa; inny miał na surducie lederwerki i ładownicę gwardji narodowej, na których wyszyte było czerwoną wełną: Porządek publiczny. Karabiny miały numera legjonów gwardji; kilku bez kapeluszy, wszyscy prawie bez chustek na szyi, wielu z obnażonemi rękoma. Dodajcie do tego różny wiek, rozmaite twarze, bladzi młodzieńcy, miedzianej cery robotnicy portu. Wszyscy się śpieszyli, i pomagając sobie, gawędzili o możliwem powodzeniu, że około trzeciej zrana mieć będą pomoc, że jeden pułk się przyłączy, że Paryż powstanie. Straszne słówka pomieszane z serdecznemi konceptami.
Rozpalono ogień w kuchni i topiono na kule dzbany, łyżki, widelce i wszystkie cynowe sprzęty szynkowni. Przy tej pracy wypróżniano szklanki. Między butelkami leżały pistony, szrut i kule. W sali bilardowej matka Hucheloup, Matelota i Giboletta, każda po swojemu przerażona, jedna ogłupiała, druga zadyszana, trzecia rozgorączkowana, darły stare szmaty i robiły szarpie; dopomagali im trzej mężczyźni wąsale, brodaci, rozczochrani, straszni, skubiąc delikatnie płótno jak szwaczki.
Mężczyzna wysokiego wzrostu, którego spostrzegli Courfeyrac, Combeferre i Enjolras, gdy połączył się z gromadą przy ulicy Bilettes, pracował przy małej barykadzie i okazał się użytecznym. Gavroche pracował przy dużej. Co do młodego robotnika, który czekał w mieszkaniu Courfeyraca i pytał go o pana Marjusza, ten zniknął w chwili, gdy obalono omnibus.
Gavroche zachwycony, promieniejący radością, biegał, krzątał się hałasował, migotał jak iskra. Zdawał się być tu dla zachęty drugich. Co było jego bodźcem? nędza; czy miał skrzydła? a tak, radość. Gavroche był jak trąba powietrzna: widziano go wszędzie, słyszano ciągle. Zapełniał powietrze, wszędy będąc współcześnie. Był to jakiś rodzaj gniewnego wszędobylca, którego nic powstrzymać nie mogło. Ogromna barykada czuła go na swym grzbiecie. Zawstydzał próżniaków, pobudzał leniwych, dodawał serca znużonym, niecierpliwił zamyślonych, jednych rozweselał, drugich męczył, ukłół studenta, ugryzł robotnika, zatrzymywał się, siadał, biegł, pędził, szemrał, mruczał, niepokoił wszystkich; był jak brzęcząca mucha przy niezmiernym wozie.
Nieustanny ruch był w jego chudych ramionach, a w drobnych płucach krzyk nieustanny:
— Śmiało! jeszcze bruku! jeszcze beczek! jeszcze machin! czy ich nie ma? Koszyk gruzów do zatkania tej dziury. Wasza barykada za mała. Trzeba ją podnieść. Kładźcie, rzucajcie, pakujcie wszystko. Patrzcie, oto drzwi szklanne.
Jeden z robotników zawołał:
— Drzwi szklanne! a na co drzwi szklanne, knocie!
— Ty sam knot! — odparł Gavroche. Drzwi szklanne rzecz wyborna w barykadzie. Nie przeszkadza napaści, ale utrudnia zdobycie. Czyż nigdy nie zdarzyło ci się kraść jabłek przez mur, na którym leżały potłuczone butelki. Drzwi szklanne — to kaleczy nogi gwardji narodowej, gdy chce dostać się na barykadę. Do djaska! szkło jest zdradzieckie. Ach! nie masz wyuzdanej wyobraźni, towarzyszu.
Zresztą, był wściekły, że miał pistolet bez kurka. Chodził od jednego do drugiego, wołając: — Dajcie karabin! czemu mi nie dajecie karabina?
— Tobie karabin? — rzekł Combeferre.
— A czemu nie! — odparł Gavroche — albożem go nie miał w roku 1830, gdyśmy się bili z Karolem X!
Enjolras wzruszył ramionami.
Gavroche dumnie się obrócił ku niemu i rzekł:
— Jak cię wprzód zabiją, zabiorę twoją dubeltówkę.
— Uliczniku! — krzyknął Enjolras.
— Młokosie — odrzekł Gavroche.
Jakiś elegant, zabłąkany na ulicy, zwrócił ich uwagę.
Gavroche zawołał:
— Chodźno do nas, młodzieńcze!
Elegant uciekł.






V.
Przygotowania

Dzienniki ówczesne, które nazwały niezdobytą barykadę ulicy Konopnej, myliły się utrzymując, że sięgała pierwszego piętra. Rzeczywiście wysokość jej średnia dochodziła sześciu do siedmiu stóp. Zbudowana była w ten sposób, że walczący, gdy chcieli, mogli skryć się za nią lub wejść na szczyt po czterech schodach, urządzonych wewnątrz z kamieni. Na zewnątrz przód barykady ułożony z bruku i beczek, przymocowanych belkami i deskami wetkniętemi w koła wozu Anceau i omnibusu, tworzył nastrzępioną i nieprzebytą zawadę. Między ścianą domów i końcem barykady w punkcie najodleglejszym od szynkowni, urządzone było wąziutkie przejście na jednego człowieka. Dyszel omnibusu sterczał prostopadle, mając u szczytu zawieszoną chorągiew czerwoną.
Małej barykady Mondetour, ukrytej za domem szynkowni nie było widać. Dwie barykady połączone tworzyły prawdziwą redutę. Enjolras i Courfeyrac osądzili, że nie trzeba barykadować drugiej odnogi ulicy Mondetour, prowadzącej przez ulicę Dominikańską do Targów; zapewne chcieli utrzymać komunikację z miastem i nie być napadnięci z niebezpiecznej strony od ulicy Dominikańskiej.
Z wyjątkiem tego wolnego wyjścia, które tworzyło to, co Folard w stylu strategicznym nazwałby podkopem i wązkiego przejścia na ulicę Konopną, wnętrze barykady, w którem szynkownia tworzyła kąt ostry, podobne było do nieforemnego czworoboku ze wszystkich stron zamkniętego. Ze dwadzieścia kroków oddzielało główną barykadę od wysokich domów, tworzących wnętrze ulicy, tak iż zdawało się, że barykada w spierała się o te domy zamieszkane, ale zamknięte od dołu do góry.
Cała robota odbyła się w przeciągu godziny bez żadnej przeszkody, powstańcy nie zobaczyli ani bermycy, ani bagnetów. Rzadcy przechodnie, którzy odważyli się w tym czasie ukazać na ulicy Św. Dyonizego, rzucali spojrzenie na ulicę Konopną, a spostrzegłszy barykadę podwajali kroku.
Skończywszy budowę dwóch barykad, wyciągniono z szynkowni stół i Courfeyrac na nim stanął. Enjolras przyniósł kufer pełen ładunków, Courfeyrac otworzył i uśmiechając się rozdał je między wojowników.
Każdy dostał po trzydzieści ładunków. Wielu miało swój proch i zabrali się do wyrabiania nowych ładunków z kulami, które topiono w kuchni. Baryłka z prochem stała pod stołem przy drzwiach, zachowana na później.
W całym Paryżu słychać było capstrzyk, ale to bębnienie stało się tak monotonne, że w końcu nie zwracano na nie uwagi. Głos bębnów to oddalał się, to zbliżał ze złowrogiem echem.
Nabito strzelby i karabiny, wszyscy razem, bez pośpiechu z uroczystą powagą. Enjolras postawił trzy placówki za barykadami, jedną na ulicy Konopnej, drugą na Dominikańskiej, trzecią na rogu Małego Żebractwa.
Później, gdy już barykady były gotowe, stanowiska wyznaczone, strzelby nabite, rozstawione placówki, gdy pozostali sami na strasznych ulicach, którędy nikt nie śmiał przechodzić, otoczeni milczącemi jakby umarłemi domami, w których nie drgnęło żadne poruszenie ludzkie, okryci wzrastającym zmrokiem, wśród tej ciemności i milczenia, w którem przeczuwali zbliżające się coś strasznego i tragicznego, samotni, uzbrojeni, zdecydowani i spokojni — czekali.






VI.
Oczekiwanie

Co czynili w tych godzinach oczekiwania?
Musimy opowiedzieć, bo fakt jest historyczny.
Gdy mężczyźni robili ładunki, a kobiety skubały szarpie, gdy z bronią na ramieniu placówki czuwały nad barykadą, gdy Enjolras niczem nie dający się rozerwać, czuwał nad placówkami, Combeferre, Courfeyrac, Jan Prouvaire, Feuilly, Bossuet, Joly, Bahorel i kilku innych zebrali się razem jak w najspokojniejszych chwilach gawędek studenckich i zasiadłszy w kącie szynkowni, zamienionej na kazamaty, o kilka kroków od reduty, którą postawili, oparłszy o krzesła nabite karabiny, piękni ci młodzieńcy tak blizcy ostatecznej godziny — zaczęli deklamować wiersze miłosne.
Jakie wiersze? Oto one:

Czy ty pamiętasz owe słodkie chwile,
Gdy tacy młodzi byliśmy oboje,
Gdyśmy się razem kłopotali tyle,
Tylko o miłość i o skromne stroje.

I kiedy licząc twe lata z mojemi,
Liczba czterdzieści nam nie wypadała,

I kiedy dla nas dwojga na tej ziemi
Zima się nawet wiosną wydawała?

Piękne to czasy były! Książka szkolna
Była mi wątkiem, zkąd swą wiedzę snułem,
Paryż się bawił — ty w gorset swawolna
Wpinałaś śpilkę, o którą się kłułem.

Bez spraw, lecz pełen adwokackiej pychy,
Gdym cię prowadził na obiad na Prado,
Tak byłaś piękną, że róże kielichy
Z dały się zwracać na twoją twarz bladą.

Szept ich słyszałem: „Ona jest przecudną!
Włosy powiewne! woń cudna do koła!
Skrzydła jej ukryć pod mantylą trudno,
Woalka kryje oblicze anioła!“

Błądziłem z tobą, z twą dłonią w mej dłoni,
Gdy nas przechodnie zakochanych wzajem
Spotkali w jakiej czarownej ustroni,
Mówili: „miłość łączy kwiecień z majem.“

Cieniem swym, szczęsnych z wspólnego kochania
Kryła nas miłość, jabłoń Adamowa, —
Jeszcze me usta nie dały pytania,
Gdy twa odpowiedź już była gotowa.

Szkoła mi była miłosną ustronią,
Gdziem śnił o tobie do zmroku od ranka:
Tak miłość łączy wszechmocną swą dłonią
Doktorską wiedzę z uczuciem kochanka.

O gęste drzewa! zielone gałązki!
Kiedy tasiemką, okryta ich cieniem,
Zastępowałaś zgubione podwiązki,
Jam niby gwiazdy pochłaniał spojrzeniem.


Czytałem nieraz Platona, — cóż potem?
Lepiej niż mędrzec albo wieszcz natchniony
Dałaś mi poznać kwiatkiem, włosów splotem,
Szczęście niebiańskie i raj wymarzony.

Słuchałem ciebie, byłaś mi oddaną!
O gwiazdko moja!... Jakim szczęścia zdrojem
Zdjąć ci sznurówkę, lub widzieć cię rano,
Przeglądającą się w lusterku swojem!

Możnaż zapomnieć te ranki wieczory,
Chwile zórz złotych i mroków różanych,
Wstążek i kwiatów, muślinu i mory,
Szeptów miłosną mową wyszeptanych?

Ogrodem naszym był wazonik kwiatów,
Zasłoną w oknie twa spódniczka biała;
Jam w fajce wonnych szukał aromatów,
Tyś z filiżanki nektary spijała.

Nieszczęścia nasze śmiech w nas obudzały...
Zgubione boa, kołnierzyk spalony,
Albo ów wielki Szekspir pełen chwały
Raz za kolacją przez nas zastawiony.

Byłem żebrakiem, a tyś chojną była,
Ramiona twoje całowałem w locie,
Edycja Danta za stół nam służyła,
Gdyśmy niedrogie zjadali łakocie.

Ach! gdy raz pierwszy usta moje drżące
Złożyły całus na twem licu miłem,
Tyś poprawiała włosy spadające,
A jam zbladł cały i w Boga wierzyłem.

Czy ty pamiętasz te rozkosze błogie,
Te twe chusteczki podarte na szmaty!...
Och! ileż westchnień za te czasy błogie
Posłałem w niebo z biegnącemi laty.


Miejsce, godzina, wspomnienia młodości, kilka gwiazd, które zabłysły na niebie, grobowy spokój na pustych ulicach i bliska nieubłagana katastrofa, nadawały jakiś patetyczny urok tym wierszom, które w zmroku szeptał półgłosem Jan Prouvaire, jakeśmy powiedzieli, słodki poeta miłości.

Tymczasem zapalono lampę na małej barykadzie, a na wielkiej jedną, z tych woskowych pochodni, które obnoszą po ulicach w zapusty w ostatni wtorek. Pochodnie te, jakeśmy mówili, przyniesiono z przedmieścia Św. Antoniego.
Pochodnię ustawiono w pewnego rodzaju klatce obrukowanej z trzech stron, by ją zasłonić od wiatru i w ten sposób, by całe światło padało na chorągiew. Ulica i barykada pogrążone były w ciemności i widziano tylko chorągiew czerwoną okropnie oświeconą, niby olbrzymią ślepą latarnię.
To światło nadawało szkarłatowi chorągwi jakąś straszną czerwoność.






VII.
Człowiek zwerbowany na ulicy Billettes.

Zrobiła się noc zupełna; nikt nie nadchodził. Słyszano tylko głuchą, wrzawę i niekiedy dalekie i rzadkie strzały karabinowe. Ta zwłoka znaczyła, że rząd gromadził swe siły. Pięćdziesięciu tych ludzi czekali na sześćdziesiąt tysięcy.
Enjolras uczuł zniecierpliwienie. Poszedł po Gavrocha, który przy bladem świetle dwóch świeczek postawionych na bufecie w izbie na dole, żeby iskra nie padła na proch rozsypany na stole, zajęty był wyrabianiem ładunków. Dwie te świeczki nie rzucały promieni na całą izbę. Prócz tego powstańcy przez ostrożność nie zapalili świec na górnych piętrach.
W tej chwili Gavroche był wielce zajęty, ale nie koniecznie ładunkami.
Człowiek z ulicy Billettes wszedł do izby dolnej i usiadł za stołem najmniej oświeconym. Dostała mu się strzelba dużego kalibru, którą trzymał między kolanami. Gavroche roztargniony dotychczas mnóstwem „zabawnych“ rzeczy, nie widział nawet tego człowieka.
Gdy wszedł, Gavroche machinalnie powiódł po nim oczyma, podziwiał jego strzelbę, a potem gdy człowiek ten usiadł, ulicznik nagle powstał. Ktoby śledził tego człowieka, dostrzegłby, że przypatrywał się barykadzie i garstce powstańców ze szczególniejszą uwagą; ale wszedłszy do izby zdawał się pogrążonym w rozmyślaniu i nic nie wiedzieć, co się dzieje dokoła niego. Ulicznik zbliżył się do zamyślonego jegomości i jął obchodzić na palcach, jakby lękając się go zbudzić. Współcześnie na jego twarzy dziecięcej, zuchwałej i poważnej, trzpiotowatej i rozumnej, wesołej i bolesnej, przesuwały się różne skrzywienia starca, wyrażające: — Ba! — nie może być! — chyba źle widzę! — marzę! — czy podobna?... nie, to nie on! — ale on! — chyba nie on! i t. d. Gavroche kołysał się na piętach, zaciskał pięście w kieszeniach, jak ptak poruszał szyją i nader przenikliwie nadymał dolną wargę. Był zdumiony, niepewny, niedowierzający, przekonany i olśniony. Miał minę dowódcy rzezańców, który na targu niewolnic zobaczył Venus między pyzatemi dziewuchami, lub miłośnika sztuk pięknych, który między kupą nędznych malowideł poznał arcydzieło Rafaela. Wszystko w nim było w ruchu, instynkt odgadujący, i kombinujący rozum. Oczywiście zdarzył się jakiś wypadek Gavrochowi.
Właśnie gdy był najbardziej zajęty, zbliżył się Enjolras.
— Jesteś mały — rzekł Enjolras — nie zobaczą cię. Wyjdź za barykady, suń się pod ścianami domów, przebiegnij ulice i wracaj opowiedzieć mi co się dzieje.
Gavroche się wyprostował.
— A co! i malcy się na coś przydadzą! wielkie szczęście! Idę! Tymczasem ufaj pan małym a niedowierzaj dużym... I Gavroche podniósłszy głowę a zniżywszy głos dodał pokazując na człowieka z ulicy Billettes:
— Widzisz pan tego drągala?
— To co?
— To policjant.
— Jestżeś pewny?
Przed dwoma tygodniami ściągnął mię za ucho z arkady mostu Królewskiego, po której się przechadzałem.
Enjolras szybko odszedł i szepnął słów kilka do będącego w izbie robotnika z Portu winnego. Robotnik wyszedł i po chwili wrócił z trzema innemi. Czterej ludzie, czterej tragarze z szerokiemi barkami, nieznacznie usiedli za stołem, przy którym siedział oparty człowiek z ulicy Billetes. Widocznie byli gotowi rzucić się na niego.
Wówczas Enjolras zbliżył się do człowieka i zapytał:
— Kto pan jesteś?
Na to niespodziane zapytanie człowiek podskoczył. Zanurzył swój wzrok aż do głębi jasnej źrenicy Enjolrasa i zdawał się odgadnąć myśl jego. Uśmiechnął się pogardliwie, z wyrazem twarzy pełnym energji i stanowczości i odpowiedział z wyniosłą powagą:
— Widzę o co chodzi... Zgadłeś pan!
— Więc jesteś policjantem?
— Jestem ajentem władzy.
— Nazywasz się?
— Javert.
Enjolras skinął na czterech ludzi. W mgnieniu oka, nim Javert miał czas się obrócić, został powalony na ziemię, związany i przetrząśnięty.
Znaleziono przy nim karteczkę okrągłą, zatkniętą między dwa szkiełka, z jednej strony przedstawiającą herby Francji z godłem: Baczność i Czujność, a z drugiej taki mającą napis: Javert, inspektor policji, lat pięćdziesiąt dwa i podpis ówczesnego prefekta policji, Gisquet.
Miał jeszcze zegarek i woreczek, w którym było kilka sztuk złota. Zostawiono mu pieniądze i zegarek. Za zegarkiem w głębi kieszonki znaleziono papier złożony we czworo, który rozwinął Enjolras i przeczytał te pięć wierszy, napisanych własną ręką samego prefekta policji:
„Zaraz po dokonaniu misji politycznej, inspektor Javert upewni się naocznie, czy w istocie złoczyńcy mają jakieś zamiary na prawym brzegu Sekwany przy moście Jena.“
Po skończonej rewizji, podniesiono Javerta, skrępowano mu w tyle ręce i przywiązano do sławnego słupa, od którego niegdyś wzięła nazwę ta szynkownia.
Gavroche, patrzący na tę scenę i potwierdzający wszystko milczącem kiwaniem głową, zbliżył się do Javerta i rzekł:
— To mysz złapała kota.
Scena odbyła się tak prędko, że wszystko się skończyło nim spostrzeżono to za szynkownią. Javert ani pisnął. Zobaczywszy przywiązanego do słupa Javerta, nadbiegli Courfeyrac, Bossuet, Joly, Combeferre i ludzie rozproszeni na obydwóch barykadach.
Javert przywiązany do słupa tak mocno, że nie mógł się poruszyć, podniósł głowę z nieustraszoną pogodą człowieka, który nigdy nie skłamał.
— To szpieg — rzekł Enjolras.
I obróciwszy się do Javerta dodał:
— Będziesz rozstrzelany za dwie minuty, przed wzięciem barykady.
Javert odpowiedział rozkazującym tonem:
— Czemu nie zaraz?
— Oszczędzamy prochu.
— To zakończcie pchnięciem noża.
Potem zawołał Enjolras Gavrocha.
— Ty, ruszaj do roboty! Czyń co kazałem.
— Idę, idę — rzekł Gavroche.
I zatrzymawszy się na chwilę dodał:
— Za pozwoleniem, dajcie mi jego strzelbę! Muzykusa wam oddaję, ale jego klarnet biorę.
Ulicznik zrobiwszy ukłon wojskowy, wesoło przeskoczył podkop wielkiej barykady.









  1. Rebus: Doniczka z różami: Pot aux Roses, słup różowy: Poteau (pot au) rose.
  2. Zamiast: Carpes au gras.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.