Miljon posagu (Kraszewski, 1872)/Tom II/Doliwowie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Miljon posagu
Pochodzenie Miljon posagu (zbiór)
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DOLIWOWIE.

Od ostatnich odwiedzin Seweryn ośmielony, zachęcony przez ciotkę, wezwany słodkim głosem Marji, która go prosiła, aby częściej bywał; począł odwiedzać Górów jak dawniej.
Dnie płynęły jasne, ciche a krótkie jak błyskawice. Któż takich dni choć kilku nie miał w swojem życiu? Któż ich nie pamięta, nawet gdy mu szron siwizny na głowę spadnie — na wspomnienie złotych chwil owych, przelotnych a nigdy nie zabytych, łza mu się ciśnie do oczu...
Nigdy — nigdy już one nie wrócą dla niego.
Powtórzy się miłość, ale nie wrócą dni pierwsze — druga już nie jest tą naiwną, pierwiastkową, pół dziecinną i tak zaufanie, tak nierozumnie a rozkosznie patrzącą w przyszłość, druga rozumie jutro, druga pamięta wczoraj, porównywa, przeczuwa — pierwsza nie ma i początku, w koniec nie wierzy, żyje sobą cała.
Pierwsza miłość spija się w życia początku, szybko, niepowrotnie, a szczęśliwy komu była ostatnią! Bo druga, trzecia, czwarta nie nasycą go lepiej, a zatrą pierwszej wspomnienie. — Pierwsza, jedyna!!
Gdy spojrzę na pierwszą miłość dwóch młodych, niewinnych istot, poglądam na nią z czcią, ze łzami w oczach, z wzruszeniem i szacunkiem. Tylko poczciwi kochają. Podli poczynają od rozpusty i na niej kończą.
Ale i pierwsze i następne odwiedziny Seweryna nie przeszły niepostrzeżone.
Pani Doliwowa mszcząc się na Haslingu, miała czas przecie zwrócić oczy na to co się działo w Górowie. — Seweryn przyjeżdżał rano, bawił do późna. Często we dnie z Marją siadywali sami w ogrodzie lub jej pokoiku. Poufałość ich, wesołość, nie uszły bacznych oczu.
Niespokój owładał straszną sąsiadką.
Teodor wzgardliwie się uśmiechał, zaufany w swą brodę, wąsy i talenta, których urokowi oprzeć się, wedle niego, było niepodobna.
— Jedź-bo i waćpan do Górowa — mówiła matka. — On tam słyszę siedzi dnie całe. Taki dobry Teodor mój jak i on.
Co to on lepszego! A natręt! W pierwszych dniach... cicha woda... usunął się był i nie pokazywał, myślałam, że ma rozum, ale nie, taki włazi nam w drogę...
A to słyszę całe dnie siedzi, pannę bałamucić... Nie pojmuję ciotki, która na to patrzy i dozwala.
Człowiek tak podejrzanej moralności!
Jedź-bo i ty Teodorze, jedź rano i siedź dłużej.
— Raz byłem rano, ale czekałem godzinę, póki się panna Scholastyka ukazała i z nią samą przesiedziałem aż do objadu... panna Marja... wyszła tylko na objad i znikła potem...
— A widzisz!
— Ale była chora!
— Chora, czemuż słyszę Seweryna zawsze przyjmują?
— Kto tam wie! ludzie przesadzają... A powiem mamie, że jej spojrzenie na mnie coś mówi...
— No, to kiedy uważasz... to się oświadcz, ale pozwól... ja.
— Nie wypada mamo, zbyt rychło.
— Zapewne, formalnie się oświadczać, ale gdybym ja, tak po staropolsku, poufale spytała Scholastyki, czy możesz mieć jaką nadzieję?
— Jak mama uważa.
— Już spuść się na mnie, nie będzie to źle! Zobaczysz... Po objedzie pojadę.
Jakoż po objedzie pojechała; konie już doskonale drogę znały i furman nie pytał nawet dokąd jechać.
Zmarszczyła się pani Doliwowa, zastawszy Seweryna. Ten przywitał ją grzecznie.
— Dawnośmy pana nie widzieli...
— Gospodarstwo... zajęcia...
— Słyszeliśmy coś i o przykrości (z przyciskiem), jaką pan miał z tą Niemką...
— Wybacz pani, nie miałem innej przykrości nad to, żem kilka dni przemieszkał w Glinkach.
Pani Doliwowa uśmiechnęła się, usiadła przy ciotce, Seweryn z daleka przy Marji, poczęli rozmawiać cicho.
Wytężyła ucho jejmość, ale nic złapać nie mogła, prócz znaczących wejrzeć i poufałości, do jakiej Teodor dotąd dojść nie mógł. Korzystając z czasu, poczęła swój interes.
— Pozwól pani... mam kilka słówek...
Należałoby mi z krajczym pomówić, ale widząc jego zdrowie, nie chcę go zatrudniać... Do niej więc się obracam...
Był to zwyczaj u nas, że gdy młodzieniec poczynał staranie, zwykł był pytać, czy może bywać i mieć jaką nadzieję... Nie tajno pani, że mój Teodor uczęszcza do ich domu...
— Nie od dawna...
Jejmość się zaczerwieniła. — Tak jest — rzekła — ale coraz częściej. Jego odwiedziny dowodzą... że w tym domu radby sobie szukać losu i szczęścia przyszłego... mnie jako matce wolno spytać, czy nie będzie mu wzięte za złe, czy może mieć jaką nadzieję?
Scholastyka udała, że doskonale zrozumiała, udała, że ją to zażenowało i spuszczając oczy, odezwała się:
— Prawdziwie... tak krótko się znamy... nie umiem zaręczyć... nie mogę powiedzieć stanowczo... Ale z przyjemnością widzę w tym domu pana Teodora...
— Ot tobie! Do siebie wzięła! — rzekła w duchu jejmość. — Co tu począć?
Ciocia nielitościwa kończyła:
— Decydować się tak szybko niepodobna, musimy poznać się lepiej i wzajemnie ocenić. Przy tem wielka różnica wieku.
Sąsiadka cofnęła się na kanapie i zacięła usta.
— Wzięła do siebie i chce złapać chłopca! ale zje licha...
— Pani — rzekła głośno — zapewne nie wyrozumiałaś mnie...
— Owszem, aż nadto... ale decydować się...
— Ja tego nie wymagałabym... Staranie mego syna o pannę Marją?
— O pannę Marją? — z podziwianiem odezwała się ciocia — Marja jest zbyt młoda...
Doliwowa zmilkła i ucięła, Scholastyka także.
— Ani chybi, ten upiór (starsza pewnie odemnie, chce się wprzód wydać sama), Teodor jej mężem! To być nie może!
A! a! — Ale nie tracąc przytomności dodała szybko — zawsze państwo łaskawie mi obiecujecie przyjmować mego syna?...
— Jak wprzód tak teraz...
— Trzeba więc poszukać narzeczonego dla starej! Nieszczęściem w oko jej wpadł Teodor — mówiła sobie odjeżdżając. — Bieda! Gotowa się była rozkochać... Proszę! ktoby się był spodziewał. Nowy sęk.
— Wiesz co? wiesz co? — zakrzyczała do męża w ganku, wysiadłszy z powozu — wszak to podobno (po cichu) stara pannica rozszalała się za Teodorem...
— Co mówisz!!!
— Ale tak! tak! dała mi do zrozumienia i to, że nie pójdzie Marja wprzód za mąż, aż się ona wyda...
— Ot! proszę! W starym piecu djabeł pali...
— Istotnie! klęska! nasłanie! Co tu począć? Trzeba forytować Kulikowicza czy kogo?
— Jak uważasz Maszerciu, jak uważasz!
— I powiem ci, że się trochę zawiodłam, bo myślałam: Taka rozsądna osoba... w moim wieku... nie pójdzie za mąż, spadek na Marją...
— Przyznam się duszce, że i ja na to rachowałem. Tracim górą półtora miljona.
— Tracim, oczywiście! — rzekł stary z westchnieniem kiwając głową i drapiąc uciekającą fajkę. — Ale mówisz, że stara kocha się w Teodorze?
— Zdaje się! to fatalnie...
— Hm! gdyby tak młody chłopiec!
— Już to powiem ci, po Teodorze każdy się źle wyda.
— A! bez kwestji... ale nie powinna być wymagająca, pierwsza partja w sąsiedztwie nasz syn!
Oboje zamyślili się bardzo.
— Już jak jest to jest, niech Teodor bywa i stara się podobać Marji. Resztę biorę na siebie... choćby wykraść, jeśli tego będzie potrzeba!... Ale Teodor nie bierze się dość gorąco, nie bywa dosyć często... A ten Seweryn! Ja się go boję...
— Jak-że go możesz porównywać!
— Zmiłuj się waćpan, są osoby tak złego gustu!
— I to prawda.
Ostatnie wyrazy z wzruszeniem ramion i takiem wyrzeczone były politowaniem, że nie wiem jak się patrząc na siebie, nie śmieli.
Wieczorem nadszedł Kulikowicz i Pokotyłowie.
Rozmowa była pełna umiarkowania, nie wydała się z pierwszym krokiem swym pani Doliwowa, wiedziała, że odkrycie to byłoby pobudziło wszystkich do naśladowania. Dawała tylko do zrozumienia Kulikowiczowi i porucznikowi, że panna Scholastyka pragnie i myśli wynijść za mąż. Oba przyjęli tę wiadomość z uśmiechem zadowolenia.
Kulikowicz bowiem także od niejakiego czasu zwrócił oczy na ciocię, siostrzenica wydawała mu się za młodą, zbyt wiele przewidywał trudności. Wieczór zszedł na wiście, przy którym naturalnie o niczem nie było mowy tylko o Górowie i trochę o Haslingu, przyciśnionym już przez wierzyciela i w wielkim kłopocie.
— Gdzie pan będziesz jutro? — spytał obojętnie porucznik Kulikowicza.
— Ja? zapewne do miasteczka pojadę! a pan?
— Ja w domu mam do czynienia.
— A pan Teodor?
— Wybieram się na polowanie.
Nikt prawdy nie mówił — wszyscy wybierali się do Górowa; jakoż Kulikowicz ukończywszy wiścika, nocą jeszcze pojechał i stawił się nazajutrz rano.
Ciocia przyjęła go bardzo grzecznie, ale widząc, że i on myśli się oświadczać, tak zręcznie zagadywała, iż mu nie dała nic powiedzieć. Około południa, z wielkiem podziwieniem gościa, zjawił się porucznik.
Po pierwszem przywitaniu — spojrzeli na siebie współzawodnicy.
— Pan miał być w miasteczku?
— Pan miał być w domu?
— Inaczej się złożyło...
Spoglądając na siebie z ukosa, chodzili.
Nadjechał Teodor z nowymi walcami, które sprowadził umyślnie z Warszawy dla Marji.
— A i pan tu?
— Jak widzicie...
Wszyscy wzajemnie wyprawiali się wzrokiem, mową, bo zawadzali sobie — wszyscy siedzieli do późna. Marja na chwilkę tylko weszła do salonu, nie przyjęła nót, które Teodor rzucił na fortepian nieukontentowany i wkrótce wyszła. Każdy chciał coś stanowczego tego dnia powiedzieć, nikt się na to zebrać nie potrafił. Odjechali rozjątrzeni.
— Co za natręctwo! — mówił wróciwszy Doliwa — chwili nie ma, żeby nie naciskali... tchnąć nie dadzą... pełno ich ciągle...
— Śmieszni ludzie! — odparła jejmość — prawdziwie za nimi nic człowiek począć nie może. Jak-że przyjęła cię Marja?
— Jak zawsze... dobrze...
— A nóty?
— Ceremonjowała się...
— No! ale zostawiłeś?
— Zostawiłem.
— Jednak to prezent co dwadzieścia kilka złotych kosztuje... a tutaj ich nie dostać za żadne pieniądze!
Kilka tygodni upłynęły bez żadnej ważnej zmiany i nowin.
Wszyscy się niecierpliwić zaczynali, każdy był dobrze przyjmowany, a nikt krokiem dalej nad grzeczność postąpić nie potrafił.
Jedni składali na drugich i coraz ukośniej poglądali na siebie.
Teodor zauważał nareszcie, że Seweryn lepiej od niego uważany, częściej bywał i zdawał się wyścigać wszystkich.
Jednego wieczora przebąknął o tem przed matką.
Pani Doliwowa namyśliła się.
— A no! — rzekła — to nie ma sposobu... potrzeba go odstręczyć.
— Jak? — spytał Teodor.
— A jak-że... pokłócić się, wyzwać.
— Wyzwać! — kręcąc wąsy, rzekł Doliwa — a nuż co z tego wyniknie?
— Co może wyniknąć?
— Seweryn nie zlęknie się...
— No... to się będziecie bić... trzeba, aby jeden ustąpił, bo oba sobie wadzicie... Czy nie wiadomo jak u nas pojedynki się odbywają? kilka butelek szampańskiego wszystko skończy...
— Ale nie z Sewerynem.
— Waćpan się widzę boisz — kwaśno rzekła matka.
— A jeżeli tak! — zawołał Doliwa — zobaczymy, jutro go wyzwę.
— Masz waćpan do wyboru, albo się z nim rozprawić, albo udać się do panny Scholastyki, która ma skłonność dla niego.
— Mama żartuje.
— Serjo mówię, rób sobie co chcesz, mnie już od tego wszystkiego głowa boli... Nie mięszam się więcej. Masz swój rozum, rządź się nim.
Teodor milcząc uszedł, nazajutrz pojechał do Seweryna.
Zastał go w Tarnoborze.
Wszystko tu dziwiło przybysza. Dom Seweryna niepodobnym był żadnemu ze znajomych sąsiedzkich dworów. Pierwszy to raz Teodor go odwiedzał i co krok się dziwił.
Porządek, czystość, rzadkie u kawalera, panowały wszędzie. — Wielki salon ubrany był skromnie, nie bijąc w oczy, ale bardzo przyzwoicie: piękny fortepian wiedeński zajmował w nim pierwsze miejsce. Stosy nót zalegały stoliczek przy nim stojący.
Przez drzwi otwarte widać było małą biblioteczkę, kilka wzorów machin na stoliku i apteczkę w kąciku domową. Nigdzie tego nieładu, rozproszonych sprzętów, sukień, bez których, myślał Teodor, kawalerskie mieszkanie obejść się nie może. Wszędzie widać było porządek, spokojną rozwagę, przewodniczące ułożeniu, umieszczeniu najmniejszej rzeczy. — Kilka świeżych książek otwarte leżały na stole salonu, Doliwa, który wcale inaczej spodziewał się zastać dom dzierżawcy, nieprzyjemnego doświadczył wrażenia; mimowolnie był zmięszany, czuł wyższość tego człowieka. Z wyrachowaną grzecznością zbliżył się do gościa Seweryn. Doliwa zimno ją przyjął, rozsiadł się na kanapie i zapalił sygaro. Po chwilce:
— Pozwoli pan pomówić z sobą słów kilka?
— Jestem gotów na rozkazy, cóż takiego?
Teodor poprawił sygaro, namyślił się.
— Nie tajno panu zapewne, że ja...
Że bywam w Górowie.
— Wiem o tem — zimno odrzekł Seweryn.
— I nie bez projektu...
— O tem nie wiedziałem...
— Powiem mu więc otwarcie, że się staram o pannę Marję.
— Doprawdy? — spytał Seweryn.
— Właśnie w tym celu przybyłem, abym się porozumiał z nim, gdyż podobno obadwa sobie szkodzimy...
— Ja tego bynajmniej nie uznaję.
— Jednakże należałoby porozumieć się, czy pan ma jakie intencje względem panny Marji?
— To tylko mu powiem, kochany panie Teodorze, żem bywał w tym domu wprzód niż ktokolwiek z sąsiedztwa, że go szacuję, i że nie widzę, dla czegoby mnie kto obcy o intencje miał pytać.
— Wszelako... pan uzna... że ja... pan sam widzi...
— Ja bo nic nie widzę, prócz, że pan się chce starać a ja mu nie przeszkadzam.
— Pan mi przyrzeka nie przeszkadzać?
— Jak pan to rozumie?
— Nie bywać...
— O! wcale nie!... Wszakże oba się w salonie górowskim pomieścim, a kto z nas będzie szczęśliwszy — dodał z uśmiechem — jakim-że byś prawem pan mógł mi odwiedzin zaprzeczać?
— Zaprzeczać! nie! ale — Teodor się poplątał, potem dodał:
— W takich razach ludzie honorowi...
— Cóż robią ludzie honorowi?...
— Rozstrzygają orężem...
— Nie wiem co mamy rozstrzygać — rzekł Seweryn — ale jeśli mu się podoba, dla czego-byśmy nie rozstrzygli? I owszem.
— Pan się zgadzasz?
— Nigdym podobnej satysfakcji nie odmawiał.
— Pokonany przestanie bywać w tym domu!...
— Nie, panie Teodorze... pokonany będzie bywał jak i przedtem, ja nikomu tej przyjemności ujmować nie chcę... ani sam jej odstąpić...
— Więc do czegoż pojedynek?
— Dla pańskiej satysfakcji — rzekł z uśmiechem Seweryn.
Teodor uczuł, że rola, jaką grał, była doskonale śmieszna; splunął, pokręcił głową.
— Pan się więc zgadza?
— Na wszystko.
— Pańskim towarzyszem kto?
— Czekaj pan! Hrabiego poproszę, najbliższy sąsiad, nie odmówi mi... Mam wybór broni, ale zostawiam go panu...
— Nie żądam, wszelako na pistolety nie mogę.
— Więc na pałasze...
— O miejsce i czas umówimy się później.
— Bardzo dobrze! Teraz gdy wszystko umówiono, racz mi wytłumaczyć o co chodzi?
— Mówiłem panu, o Marję.
— Szanowny sąsiedzie, rozmyśl się, czy to ci na co pomoże.
— Pan chcesz uniknąć pojedynku?
— Nie... za to same słówko musim się bić, kochany panie, ale mi wytłumaczysz co zyszczesz?
— Pozbędę się go...
— Chyba zabijesz! — śmiejąc się rzekł Seweryn.
— Być może!
— W takim razie musisz z kraju uciekać.
Teodor zamyślił się chwilkę.
— Jakkolwiek będzie... ja się biję...
— O! i ja niezawodnie — dodał Seweryn — nigdym nie odmówił podobnej zabawki. Pańskim towarzyszem?
— Porucznik Pokotyło.
— Czy nie mógłby zjechać do Śliwina dla pomówienia o miejscu i czasie?
— Poproszę go. Żegnam pana...
— Żegnam...
Tak się rozstali, Teodor oburzony i gniewny, Seweryn uśmiechnięty i wesół. Doliwa poleciał do domu, a po drodze rozpowiedział wszystkim, że się bije z Sewerynem. Porucznik podjął się służyć za sekundanta i pojechać do Śliwina.
— No — rzekł stojąc w progu przed matką Teodor. — Nie powiesz mamo, że się boję... wyzwałem... bijemy się... w pałasze.
— Serjo? — zawołała matka.
— Jezu! doprawdy! — krzyknął ojciec wyskakując z pod pieca.
— Nieochybnie.
— Wyzwałeś go?
— Wyzwałem... wszystko umówione...
Mówił Teodor z pozorną odwagą i gniewem, ale znawca byłby łatwo odkrył, jak pod spodem strach nim miotał.
Tu zaczął opowiadać rozmowę, zdobiąc ją w kwiatki swego wynalazku.
— No... to teraz, — rzekł wysłuchawszy ojciec, — czas myśleć o zgodzie...
— O jakiej zgodzie? — spytał Teodor.
— A jużcić żeby was pojednano... Idę prosić porucznika.
Teodor udał że nie słyszy, ojciec narzucił frak i pobiegł.
Zastał Pokotyłę z fajeczką w gębie wywlekającego z kąta stare pałasze.
— Poruczniku! prawda to?
— No! a cóż?
— Biją się?
— Myślisz że nie? Biją się!
— Ale tu cała waga na fundamentach... wiesz.
— Znamy panie obowiązek! służyło się wojskowo...
— A więc pogodzić ich!
— Jakto pogodzić?
— Jużciż...
— Jużciż Teodor wyzwał, ja jestem jego towarzyszem, wiedział co robił... Niech się bije...
— Poruczniku gubisz nas! Ty chcesz żeby się bił.
— Kiedy wyzwał.
— Kiedy wyzwał! śmieszny człowiek! A toż się codzień wyzywa, a nie bije...
— Ale ja na to nie dozwolę. Już dosyć się ludzie śmieli z pojedynków, czas pokazać że to nie rzecz śmiechu. Teodor chciał się bić, niech się bije, a jak mu nosa pokiereszują, tem lepiej...
— A jeżeli tak, — zawołał ojciec — ja pana nie chcę za sekundanta...
— Idź-że spać... Ja wiem co mam zrobić, konie zaprzężone, jadę do Śliwina do hrabiego...
— Poruczniku! poruczniku! co pan myślisz! poczekaj, pomyśl... po co tu rozlew krwi?...
— Daj mi pokój... Tchórz jesteś!
— Dziwno! o syna...
— Nie zabijeć go! Na pałasze bić się będą, rany mogą być ciężkie, ale śmierć bardzo rzadka, chyba by w głowę... albo... albo...
— Poruczniku! pogodzisz ich? na rany Boskie cię proszę...
— Ale dajże mi pokój, Wincenty! konie!
I porucznik do Śliwina odjechał.
Stary Doliwa, we łzach wrócił do domu; jejmość ze wzgardą spojrzała na niego.
— Wystaw sobie Maszerciu... porucznik powiada że zgoda niepodobna...
— No to się będą bić — lakonicznie odpowiedziała matka, a za nią syn.
— I owszem tego żądałem.
Zaszedł się Doliwa z płaczu i ręce załamał...
— Po wszystkiem! — rzekł tragicznie.
Nazajutrz nie zwlekając oznaczono termin, a miejsce w lasku Śliwińskim, na pół drogi między Tarnoborem a Glinkami. W pośrodku gaiku brzozowego była łączka zielona, równa, gładka; wyborne miejsce, którędy żaden natręt nie mógł zajrzeć. Hrabia z porucznikiem zgodzili się na tę łączkę.
Seweryn wieczorem w najlepszym humorze pojechał do Górowa i nic nie mówiąc o jutrze, późno powrócił do domu.
Około południa Seweryn i hrabia byli w lasku; ale nie prędko doczekali się przeciwnika, który dość blady, wylękniony, nadrabiając przecie odwagą, z ojcem we łzach i porucznikiem nadętym swoją ważnością nadciągnął.
Ukłonili się... głębokie milczenie.
Doliwa stary, jedyną pokładający nadzieję w hrabi pospieszył ku niemu.
— Grafie, łaskawco! — rzekł — gdyby ich pogodzić. Na Boga zaklinam!
— Sprobujemy — lakonicznie rzekł hrabia, i posunął się ku porucznikowi.
— Naszym obowiązkiem, — odezwał się, jest starać się pogodzić, aby uniknąć ostateczności...
— Tak! uniknąć ostateczności! — powtórzył łamiąc ręce ojciec — wszelka ostateczność... prawa krajowe, Bóg sam... wszelka ostateczność! mój synu! Dobrze graf mówi, wszelka ostateczność... uściskajcie się... Wina!
— Jestem wyzwany, — rzekł Seweryn — nie mogę powiedzieć bo nie wiem dotąd o co synowi pańskiemu chodzi; ale bić się będę koniecznie.
— Panie dobrodzieju! Mój syn... mój syn ale on nie winien...
— Teodorze! — krzyknął ojciec — podaj rękę i przeproś!
— Musimy się bić.
— Ja? ja? nigdy... Bijem się...
Seweryn śmiał się w duchu, hrabia brał za boki.
— A! gdyby codzień taki pojedynek! — wołał.
Zaczęto plac oznaczać, widząc że nic zaklęcia i namowy nie pomogą, usunął się i począł odwróciwszy tyłem, modlić biedaczysko pod drzewem. Teodor blady był jak chusta. Zaczęto się rozbierać; przeciwnicy wzięli broń do ręki.
Tu już każdy widział, że Seweryn panem siebie będąc, silny, obojętny, musi wygrać mając do czynienia z przeciwnikiem pomięszanym i drżącym.
Złożyli się...
Na pierwszy szczęk pałaszy... Stary Doliwa zakrył oczy, zatulił uszy, płakał rzewnie.
— Dosyć, dosyć, — wołał.
Seweryn tak dalece był wyższym od Teodora, że za trzeciem złożeniem się, z największą łatwością płatnął go po uchu... Natychmiast zawołano — dosyć. Teodor upadł na trawę przestraszony.
— Czy dość panu? — spytał Seweryn podając mu rękę...
— Jestem — nie domówił...
— Czy bardzo jestem ranny?
— Dzieciństwo! — zawołał hrabia — jedno ucho! i to nie całe stracisz...
W tem ojciec nadbiegł, a widząc okrwawionego padł na trawę przy nim.
— Teodosiu, kochanku! co ci! co ci! ach! wody! na Boga! syn mój!
— Uspokój się pan, nie mu nie będzie... ranny w głowę... ale część tylko ucha straci!
— Część ucha! ucha część... Wody! bandażów... cyrulika.
— Ot, jedzmy lepiej na śniadanie — rzekł hrabia. — Rana ta dzieciństwo!
— Dobrze panu mówić! — przerwał ojciec, — dobrze panu mówić... mój syn! my jedziemy do domu!
— Jak sobie chcecie.
Tak się skończyła ta walka pocieszna, na ranie lekkiej, łzach ojca, gniewie matki, śmiechu hrabiego...
Seweryn obojętnie pojechał wieczorem do Górowa...
Na jakiś czas wolni byli tam od odwiedzin Doliwy.
Wedle zwyczaju powszechnego, Seweryn pojechał w tydzień o zdrowiu Teodora się dowiedzieć, ale matka zobaczywszy przez okno że jedzie, kazała wszystkie drzwi pozamykać i ludziom się pochować.
Trochę podleczony, zakrywszy włosami ucho jeszcze nabrzękłe, Teodor pospieszył do Górowa. Pamiętał o tem że Seweryn nie bronił mu wcale tego. Sądził że pojedynek jego, o którym mówiono w sąsiedztwie jak o czynie heroicznym, powinien mu był serce nieczułej Marji pozyskać. Niestety! zimno go przyjęto i słówka o nim nie powiedziano.
Nie stracił przecie nadziei.
Nazajutrz matka miała jechać oświadczyć się formalnie, gdy nadszedł list panny Scholastyki, zapraszający cały dom państwa Doliwów na objad i wieczór na wtorek...
List ten wzruszył do wnętrzności wszystkich. Co miał znaczyć?
Na środku pokoju stanęła matka, ojciec, syn i czytali i rozważali i komentowali.
— Delikatnie dają do zrozumienia, że nas nad innych uważają, że czas abyśmy przystąpili do deklaracji..
— Maszercia, tak myśli?
— Może być — rzekł Teodor.
— Wiedzą państwo! — wpadając zawołał Kulikowicz, we Wtorek bal w Górowie.
— Jakto bal?
— Bal! jestem proszony!
— A! to i pan! — rzucając list na stolik rzekła jejmość.
— A i ja! i wszyscy generalnie... całe sąsiedztwo.
— Ale z jakiejże okazji?
— Do kalendarza!
— Imieniny krajczego!
— Nieochybnie.
— I muzyka będzie z Pińska! — dodał Kulikowicz.
Matka szepnęła synowi.
— Wyborna okazja, trzeba się oświadczyć koniecznie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.