Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

podziwieniem gościa, zjawił się porucznik.
Po pierwszem przywitaniu — spojrzeli na siebie współzawodnicy.
— Pan miał być w miasteczku?
— Pan miał być w domu?
— Inaczej się złożyło...
Spoglądając na siebie z ukosa, chodzili.
Nadjechał Teodor z nowymi walcami, które sprowadził umyślnie z Warszawy dla Marji.
— A i pan tu?
— Jak widzicie...
Wszyscy wzajemnie wyprawiali się wzrokiem, mową, bo zawadzali sobie — wszyscy siedzieli do późna. Marja na chwilkę tylko weszła do salonu, nie przyjęła nót, które Teodor rzucił na fortepian nieukontentowany i wkrótce wyszła. Każdy chciał coś stanowczego tego dnia powiedzieć, nikt się na to zebrać nie potrafił. Odjechali rozjątrzeni.
— Co za natręctwo! — mówił wróciwszy Doliwa — chwili nie ma, żeby nie naciskali... tchnąć nie dadzą... pełno ich ciągle...
— Śmieszni ludzie! — odparła jejmość — prawdziwie za nimi nic człowiek począć nie może. Jak-że przyjęła cię Marja?
— Jak zawsze... dobrze...
— A nóty?
— Ceremonjowała się...
— No! ale zostawiłeś?
— Zostawiłem.
— Jednak to prezent co dwadzieścia kilka złotych kosztuje... a tutaj ich nie dostać za żadne pieniądze!