Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Kilka tygodni upłynęły bez żadnej ważnej zmiany i nowin.
Wszyscy się niecierpliwić zaczynali, każdy był dobrze przyjmowany, a nikt krokiem dalej nad grzeczność postąpić nie potrafił.
Jedni składali na drugich i coraz ukośniej poglądali na siebie.
Teodor zauważał nareszcie, że Seweryn lepiej od niego uważany, częściej bywał i zdawał się wyścigać wszystkich.
Jednego wieczora przebąknął o tem przed matką.
Pani Doliwowa namyśliła się.
— A no! — rzekła — to nie ma sposobu... potrzeba go odstręczyć.
— Jak? — spytał Teodor.
— A jak-że... pokłócić się, wyzwać.
— Wyzwać! — kręcąc wąsy, rzekł Doliwa — a nuż co z tego wyniknie?
— Co może wyniknąć?
— Seweryn nie zlęknie się...
— No... to się będziecie bić... trzeba, aby jeden ustąpił, bo oba sobie wadzicie... Czy nie wiadomo jak u nas pojedynki się odbywają? kilka butelek szampańskiego wszystko skończy...
— Ale nie z Sewerynem.
— Waćpan się widzę boisz — kwaśno rzekła matka.
— A jeżeli tak! — zawołał Doliwa — zobaczymy, jutro go wyzwę.
— Masz waćpan do wyboru, albo się z nim rozprawić, albo udać się do panny Scholastyki, która ma skłonność dla niego.
— Mama żartuje.