Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Serjo mówię, rób sobie co chcesz, mnie już od tego wszystkiego głowa boli... Nie mięszam się więcej. Masz swój rozum, rządź się nim.
Teodor milcząc uszedł, nazajutrz pojechał do Seweryna.
Zastał go w Tarnoborze.
Wszystko tu dziwiło przybysza. Dom Seweryna niepodobnym był żadnemu ze znajomych sąsiedzkich dworów. Pierwszy to raz Teodor go odwiedzał i co krok się dziwił.
Porządek, czystość, rzadkie u kawalera, panowały wszędzie. — Wielki salon ubrany był skromnie, nie bijąc w oczy, ale bardzo przyzwoicie: piękny fortepian wiedeński zajmował w nim pierwsze miejsce. Stosy nót zalegały stoliczek przy nim stojący.
Przez drzwi otwarte widać było małą biblioteczkę, kilka wzorów machin na stoliku i apteczkę w kąciku domową. Nigdzie tego nieładu, rozproszonych sprzętów, sukień, bez których, myślał Teodor, kawalerskie mieszkanie obejść się nie może. Wszędzie widać było porządek, spokojną rozwagę, przewodniczące ułożeniu, umieszczeniu najmniejszej rzeczy. — Kilka świeżych książek otwarte leżały na stole salonu, Doliwa, który wcale inaczej spodziewał się zastać dom dzierżawcy, nieprzyjemnego doświadczył wrażenia; mimowolnie był zmięszany, czuł wyższość tego człowieka. Z wyrachowaną grzecznością zbliżył się do gościa Seweryn. Doliwa zimno ją przyjął, rozsiadł się na kanapie i zapalił sygaro. Po chwilce:
— Pozwoli pan pomówić z sobą słów kilka?
— Jestem gotów na rozkazy, cóż takiego?
Teodor poprawił sygaro, namyślił się.