Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
DOLIWOWIE.

Od ostatnich odwiedzin Seweryn ośmielony, zachęcony przez ciotkę, wezwany słodkim głosem Marji, która go prosiła, aby częściej bywał; począł odwiedzać Górów jak dawniej.
Dnie płynęły jasne, ciche a krótkie jak błyskawice. Któż takich dni choć kilku nie miał w swojem życiu? Któż ich nie pamięta, nawet gdy mu szron siwizny na głowę spadnie — na wspomnienie złotych chwil owych, przelotnych a nigdy nie zabytych, łza mu się ciśnie do oczu...
Nigdy — nigdy już one nie wrócą dla niego.
Powtórzy się miłość, ale nie wrócą dni pierwsze — druga już nie jest tą naiwną, pierwiastkową, pół dziecinną i tak zaufanie, tak nierozumnie a rozkosznie patrzącą w przyszłość, druga rozumie jutro, druga pamięta wczoraj, porównywa, przeczuwa — pierwsza nie ma i początku, w koniec nie wierzy, żyje sobą cała.
Pierwsza miłość spija się w życia początku, szybko, niepowrotnie, a szczęśliwy komu była ostatnią! Bo druga, trzecia, czwarta nie nasycą go lepiej, a zatrą pierwszej wspomnienie. — Pierwsza, jedyna!!
Gdy spojrzę na pierwszą miłość dwóch młodych, niewinnych istot, poglądam na nią z czcią, ze łzami w oczach, z wzruszeniem i szacunkiem. Tylko poczciwi kochają. Podli poczynają od rozpusty i na niej kończą.
Ale i pierwsze i następne odwiedziny Seweryna nie przeszły niepostrzeżone.
Pani Doliwowa mszcząc się na Haslingu, miała czas przecie zwrócić oczy na to co się działo w Górowie. —