Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Seweryn przyjeżdżał rano, bawił do późna. Często we dnie z Marją siadywali sami w ogrodzie lub jej pokoiku. Poufałość ich, wesołość, nie uszły bacznych oczu.
Niespokój owładał straszną sąsiadką.
Teodor wzgardliwie się uśmiechał, zaufany w swą brodę, wąsy i talenta, których urokowi oprzeć się, wedle niego, było niepodobna.
— Jedź-bo i waćpan do Górowa — mówiła matka. — On tam słyszę siedzi dnie całe. Taki dobry Teodor mój jak i on.
Co to on lepszego! A natręt! W pierwszych dniach... cicha woda... usunął się był i nie pokazywał, myślałam, że ma rozum, ale nie, taki włazi nam w drogę...
A to słyszę całe dnie siedzi, pannę bałamucić... Nie pojmuję ciotki, która na to patrzy i dozwala.
Człowiek tak podejrzanej moralności!
Jedź-bo i ty Teodorze, jedź rano i siedź dłużej.
— Raz byłem rano, ale czekałem godzinę, póki się panna Scholastyka ukazała i z nią samą przesiedziałem aż do objadu... panna Marja... wyszła tylko na objad i znikła potem...
— A widzisz!
— Ale była chora!
— Chora, czemuż słyszę Seweryna zawsze przyjmują?
— Kto tam wie! ludzie przesadzają... A powiem mamie, że jej spojrzenie na mnie coś mówi...
— No, to kiedy uważasz... to się oświadcz, ale pozwól... ja.
— Nie wypada mamo, zbyt rychło.
— Zapewne, formalnie się oświadczać, ale gdybym ja, tak po staropolsku, poufale spytała Scholastyki, czy możesz mieć jaką nadzieję?