Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jak mama uważa.
— Już spuść się na mnie, nie będzie to źle! Zobaczysz... Po objedzie pojadę.
Jakoż po objedzie pojechała; konie już doskonale drogę znały i furman nie pytał nawet dokąd jechać.
Zmarszczyła się pani Doliwowa, zastawszy Seweryna. Ten przywitał ją grzecznie.
— Dawnośmy pana nie widzieli...
— Gospodarstwo... zajęcia...
— Słyszeliśmy coś i o przykrości (z przyciskiem), jaką pan miał z tą Niemką...
— Wybacz pani, nie miałem innej przykrości nad to, żem kilka dni przemieszkał w Glinkach.
Pani Doliwowa uśmiechnęła się, usiadła przy ciotce, Seweryn z daleka przy Marji, poczęli rozmawiać cicho.
Wytężyła ucho jejmość, ale nic złapać nie mogła, prócz znaczących wejrzeć i poufałości, do jakiej Teodor dotąd dojść nie mógł. Korzystając z czasu, poczęła swój interes.
— Pozwól pani... mam kilka słówek...
Należałoby mi z krajczym pomówić, ale widząc jego zdrowie, nie chcę go zatrudniać... Do niej więc się obracam...
Był to zwyczaj u nas, że gdy młodzieniec poczynał staranie, zwykł był pytać, czy może bywać i mieć jaką nadzieję... Nie tajno pani, że mój Teodor uczęszcza do ich domu...
— Nie od dawna...
Jejmość się zaczerwieniła. — Tak jest — rzekła — ale coraz częściej. Jego odwiedziny dowodzą... że w tym domu radby sobie szukać losu i szczęścia przyszłego...