Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— No... to teraz, — rzekł wysłuchawszy ojciec, — czas myśleć o zgodzie...
— O jakiej zgodzie? — spytał Teodor.
— A jużcić żeby was pojednano... Idę prosić porucznika.
Teodor udał że nie słyszy, ojciec narzucił frak i pobiegł.
Zastał Pokotyłę z fajeczką w gębie wywlekającego z kąta stare pałasze.
— Poruczniku! prawda to?
— No! a cóż?
— Biją się?
— Myślisz że nie? Biją się!
— Ale tu cała waga na fundamentach... wiesz.
— Znamy panie obowiązek! służyło się wojskowo...
— A więc pogodzić ich!
— Jakto pogodzić?
— Jużciż...
— Jużciż Teodor wyzwał, ja jestem jego towarzyszem, wiedział co robił... Niech się bije...
— Poruczniku gubisz nas! Ty chcesz żeby się bił.
— Kiedy wyzwał.
— Kiedy wyzwał! śmieszny człowiek! A toż się codzień wyzywa, a nie bije...
— Ale ja na to nie dozwolę. Już dosyć się ludzie śmieli z pojedynków, czas pokazać że to nie rzecz śmiechu. Teodor chciał się bić, niech się bije, a jak mu nosa pokiereszują, tem lepiej...
— A jeżeli tak, — zawołał ojciec — ja pana nie chcę za sekundanta...
— Idź-że spać... Ja wiem co mam zrobić, konie zaprzężone, jadę do Śliwina do hrabiego...
— Poruczniku! poruczniku! co pan myślisz! poczekaj, pomyśl... po co tu rozlew krwi?...