Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Doliwa stary, jedyną pokładający nadzieję w hrabi pospieszył ku niemu.
— Grafie, łaskawco! — rzekł — gdyby ich pogodzić. Na Boga zaklinam!
— Sprobujemy — lakonicznie rzekł hrabia, i posunął się ku porucznikowi.
— Naszym obowiązkiem, — odezwał się, jest starać się pogodzić, aby uniknąć ostateczności...
— Tak! uniknąć ostateczności! — powtórzył łamiąc ręce ojciec — wszelka ostateczność... prawa krajowe, Bóg sam... wszelka ostateczność! mój synu! Dobrze graf mówi, wszelka ostateczność... uściskajcie się... Wina!
— Jestem wyzwany, — rzekł Seweryn — nie mogę powiedzieć bo nie wiem dotąd o co synowi pańskiemu chodzi; ale bić się będę koniecznie.
— Panie dobrodzieju! Mój syn... mój syn ale on nie winien...
— Teodorze! — krzyknął ojciec — podaj rękę i przeproś!
— Musimy się bić.
— Ja? ja? nigdy... Bijem się...
Seweryn śmiał się w duchu, hrabia brał za boki.
— A! gdyby codzień taki pojedynek! — wołał.
Zaczęto plac oznaczać, widząc że nic zaklęcia i namowy nie pomogą, usunął się i począł odwróciwszy tyłem, modlić biedaczysko pod drzewem. Teodor blady był jak chusta. Zaczęto się rozbierać; przeciwnicy wzięli broń do ręki.
Tu już każdy widział, że Seweryn panem siebie będąc, silny, obojętny, musi wygrać mając do czynienia z przeciwnikiem pomięszanym i drżącym.
Złożyli się...