Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nieszczęściem w oko jej wpadł Teodor — mówiła sobie odjeżdżając. — Bieda! Gotowa się była rozkochać... Proszę! ktoby się był spodziewał. Nowy sęk.
— Wiesz co? wiesz co? — zakrzyczała do męża w ganku, wysiadłszy z powozu — wszak to podobno (po cichu) stara pannica rozszalała się za Teodorem...
— Co mówisz!!!
— Ale tak! tak! dała mi do zrozumienia i to, że nie pójdzie Marja wprzód za mąż, aż się ona wyda...
— Ot! proszę! W starym piecu djabeł pali...
— Istotnie! klęska! nasłanie! Co tu począć? Trzeba forytować Kulikowicza czy kogo?
— Jak uważasz Maszerciu, jak uważasz!
— I powiem ci, że się trochę zawiodłam, bo myślałam: Taka rozsądna osoba... w moim wieku... nie pójdzie za mąż, spadek na Marją...
— Przyznam się duszce, że i ja na to rachowałem. Tracim górą półtora miljona.
— Tracim, oczywiście! — rzekł stary z westchnieniem kiwając głową i drapiąc uciekającą fajkę. — Ale mówisz, że stara kocha się w Teodorze?
— Zdaje się! to fatalnie...
— Hm! gdyby tak młody chłopiec!
— Już to powiem ci, po Teodorze każdy się źle wyda.
— A! bez kwestji... ale nie powinna być wymagająca, pierwsza partja w sąsiedztwie nasz syn!
Oboje zamyślili się bardzo.
— Już jak jest to jest, niech Teodor bywa i stara się podobać Marji. Resztę biorę na siebie... choćby wykraść, jeśli tego będzie potrzeba!... Ale Teodor nie bierze się dość gorąco, nie bywa dosyć często... A ten Seweryn! Ja się go boję...