Marokko/Zeguta

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmondo De Amicis
Tytuł Marokko
Wydawca Filip Sulimierski
Data wyd. 1881
Druk Redakcya Wędrowca
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Marocco
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zeguta.

Wyruszyliśmy do Zeguty bardzo wcześnie, wszyscy rozweseleni tą myślą, że dziś już ukażą się nam z daleka góry Fezu. Ranek był chłodny, jakby na początku jesieni, mgła lekka zasłaniała okolicę. Tłum arabów, owiniętych w swe płaszcze, stał po obu stronach drogi gdyśmy wyjeżdżali z obozu; żołnierze eskorty, zziębnięci, podążali za nami, skupiwszy się w jedne gromadę; dzieci w duarach patrzyły na nas zaspanemi oczami z poza namiotów i żywopłotów. Lecz wkrótce zabłysło słońce, ciekawi zaczęli zbierać się nadbiegając zewsząd, konnica rozproszyła się po polach, w powietrzu rozległy się okrzyki i strzały, wszystko nabrało barwy życia i światła, i w jednéj niemal chwili, jak to zwykle bywa w tych krajach, po chłodzie jesiennym nastąpił upał lata.
W moich notatkach z owego poranku znajduję jednę, która mówi krótko: „Szarańcza. Próbka wymowy Selama.“ Rzeczywiście przypominam sobie, żem w drodze widział jakieś pole, które zdawało się poruszać; złudzenie to sprawiała niezliczona moc dużych, zielonych koników polnych, które, podskakując, zbliżały się ku nam. Selam, który w téj chwili obok mnie jechał, opisał mi w sposób tak malowniczy najście tych strasznych owadów, że dziś jeszcze pamiętam każde jego słowo; lecz jakże oddać siłę jego ruchów, jego wejrzenia, jego głosu, które wyrażały daleko więcéj niż słowa? „Panie, — to przerażające! Ztamtąd ciągną (i wskazywał na południe). Ta chmura czarna. Z daleka już szum jéj słychać. idą, idą wciąż naprzód; mają swego sułtana, który nazywa się dżeraad i który ich wiedzie. Pokrywają drogi, pola, domy, duary, lasy. Chmura rośnie, rośnie, sunie, sunie, przebywa rzeki, rowy, mury, ogień; pożera trawy, kwiaty, liście, owoce, zboża, korę na drzewach, niszczy wszystko po drodze i ciągnie daléj a daléj. Nikt jéj nie zatrzyma; ani sułtan swém wojskiem, ani wieśniacy płomieniem. Cały naród marokański nie dokazałby tego. I cóż ztąd, że piętrzą się całe stosy nieżywéj szarańczy? Szarańcza żyjąca idzie naprzód. Ginie dziesięć? Rodzi się sto. Ginie sto? Rodzi się tysiąc. W Tangierze ulice szarańczą pokryte, i domy, i ogrody, i cały brzeg morski, i całe morze; wszystko zielone, wszystko rusza się, żyje; potém ginie, cuchnie, gnije. Głód, rozpacz, przekleństwo!“ Tak téż istotnie się zdarza. Smród wydobywający się ze stosów zdechłéj szarańczy sprowadza nieraz zaraźliwe febry, a owo okropne morowe powietrze, które w roku 1799 wyludniło miasta i wioski Berberyi, wybuchło właśnie po jedném z największych najść szarańczy. Kiedy zjawiają się przednie straże tego strasznego wojska, arabowie zbierają się w oddziały od czterystu do pięciuset ludzi i z kijami i z ogniem podążają na jego spotkanie; lecz tyle tylko zdziałać mogą, że nieprzyjaciel nieco z drogi zbacza; a często się zdarza, iż skutkiem tego, że jedno plemię przepędza szarańczę na ziemię innego plemienia, wojna z owadem zamienia się w wojnę domową. Jedna tylko siła może kraj od téj plagi uwolnić, to wiatr przyjazny, który pędzi szarańczę do morza gdzie tonie, i skąd przez kilka dni następnych fala wyrzuca całe jéj stosy na brzegi; a jedyną pociechą, która pozostaje mieszkańcom wówczas gdy wiatr taki nie przyjdzie im w pomoc, jest pożeranie swych skrzydlatych nieprzyjaciół, przedtém jeszcze nim złożą jaja. Szarańcza, ugotowana i przyprawiona z solą, octem i pieprzem, ma miéć smak podobny do smaku małych raczków morskich; zjeść jéj można do cztérechset sztuk w ciągu dnia jednego.


Ujechawszy blizko dwie mile od miejsca noclegu, dopędziliśmy części karawany, która wiozła do Fez podarunki Wiktora Emanuela. Składało ją kilkanaście wielbłądów, idących po dwoje, jeden za drugim w pewnéj od siebie odległości, i sprzężonych dwu bardzo długimi drągami z żelaza, które były przytwierdzone do ich grzbietów i na których stały skrzynie. Towarzyszyło im kilku arabów piechotą i kilku żołnierzy na koniach. Na czele karawany znajdował się wóz ciągnięty przez dwa woły; pierwszy wóz, który widzieliśmy w Marokko! sporządzony umyślnie dla tej karawany w Laracze na wzór, jak sądzę, piérwszych wehikułów, które pojawiły się na obliczu ziemi: wóz nizki, pękaty, ciężki, niezgrabny, z kołami bez promieni, zrobionemi z jednego kawałka drzewa; najbardziéj śmieszna i dziwaczna machina, jaką tylko można sobie wystawić. Ale dla mieszkańców duarów, którzy być może nigdy nie widzieli woza, był to cud nad cudami. Ze wszech stroń nadbiegali ludzie, aby go zobaczyć, pokazywali go sobie wzajemnie, szli za nim, przed nim i z boku, przyglądali mu się z wielką uwagą i mówili o nim z jakiemś gorączkowém ożywieniem. Nawet nasze muły, nienawykłe do widoku sprzętu tego rodzaju, przechodząc obok niego, albo dawały oznaki zdziwienia, albo przestraszone stawały jak wryte, albo w tył się cofały. Sam Selam poglądał nań z wyrazem pewnego zadowolenia, jakgdyby chciał powiedziéć: W naszym go kraju zrobiono. Wszystko to łatwo da się zrozumiéć skoro sobie przypomnimy, że w całém Marokko liczba wozów nie przewyższa, być może, liczby fortepianów, których, jak mię pewien francuski konsul zapewniał, nie cały jest tuzin. Oprócz tego zdaje się. iż w tym kraju istnieje jakaś dziwna odraza do wszelkiego rodzaju powozów. Władze Tangieru, naprzykład, zabroniły księciu Fryderykowi Hessen-Darmsztadzkiemu. który w roku 1839 bawił w tém mieście, jeździć w powozie. Książę napisał do sułtana w téj sprawie, oświadczając, iż gotów swoim kosztem wybrukować główne ulice, byleby sułtan zezwolił mu na to, na co władze miejskie pozwolić nie chciały. Zgadzam się, odpowiedział sułtan, i zgadzam najchętniéj; ale pod jednym warunkiem: oto aby powozy były bez kół, gdyż, jako opiekun wiernych, nie mogę narażać moich poddanych na niebezpieczeństwo trafienia pod koła powozu chrześcianina. Książę, który był wesołego usposobienia, nie omieszkał z tak zabawnego pozwolenia skorzystać i w Taugierze żyją jeszcze ludzie, którzy widzieli go nieraz przejeżdżającego przez miasto w karecie bez kół, zawieszonjé na grzbietach dwu mułów.


Nareszcie znaleźliśmy się u podnóża tych pagórków, do których już od trzech dni tęskniliśmy tak bardzo. Przez czas długi droga wiodła pod górę, potem wjechaliśmy do wąwozu zwanego po arabsku Beb Tinka, w którym, z powodu iż był bardzo wąski, tylko powoli jeden za drugim mogliśmy się naprzód posuwać, i wreszcie wjechaliśmy na cichą, samotną, piękną i kwiecistą dolinę, na którą karawana nasza spuściła się wesoło, napełniając powietrze okrzykami i śpiéwem.


W głębi doliny spotkała nas inna eskorta ziemi kolonij wojskowych, która zluzowała piérwszą. Składała się ona ze stu konnych, pomiędzy którymi byli i bardzo starzy i bardzo młodzi ludzie czarni, z olbrzymiemi włosami; niektórzy z nich mieli konie prześliczne, w rzędach bardzo bogatych. Kaid ich Abu-ben-Gileli, był to starzec krępy, otyły, o surowym wyrazie twarzy, o ruchach krótkich, urywanych; do niego i do jego oddziału można byłoby zastosować to. co mówił Don Abbondio[1] o Nienazwanym i o jego brawach, aby utrzymać w karbach takie figury jak te, trzeba koniecznie taką miéć minę. Nie troszcząc się bynajmniéj o dojrzałą już pszenicę i jęczmień, które rosły po obu stronach drogi, żołniérze wypuścili w cwał konie i rozbiegli się szeroko po polach: rozpoczęły się zwykłe harce i strzały: dawali ognia po dwu, po pięciu, po dziesięciu razem, podrzucali w górę strzelby, rzucali się na tysiączne sposoby, krzyczeli jak opętani. Jeden z nich tak szybko obracał strzelbą nad głową, iż migała tylko w powietrzu. Drugi mimo nas zawołał głosem potężnym: Oto piorun! Trzeci, którego koń nagle w bok się rzucił, omało nas wszystkich nie obalił na ziemię.
Dojechawszy do pewnego miejsca Poseł i kapitan, wraz z Hamedem-ben-Kasenem i kilku żołniérzami oddzielił się od karawany, aby się udać na górę Selfat, o parę mil odległą, z któréj miał być widok prześliczny; a my ruszyliśmy dalej drogą wytkniętą dla naszéj podróży.
Wkrótce potém zdarzył się wypadek, który, jak sądzę, nigdy minie wyjdzie z pamięci.
Na nasze spotkanie szedł półnagi chłopak, szesnasto czy ośmnastoletni, z wielkim kijem w ręku, pędząc przed sobą dwa uparte woły.
Kaid Abu-ben-Gileli zatrzymał konia i podwołał chłopca do siebie.
Dowiedzieliśmy się potém, że ów chłopak szedł z wołami na spotkanie wozu, który dopędziliśmy w drodze, aby je zaprządz do niego i że się spóźnił o kilka godzin.
Biédak, drżąc na całém ciele, stanął przed kaidem.
Ten ostatni zadał mu jakieś pytanie, na które chłopak odpowiedział, jąkając się i blednąc jak trup.
Wówczas kaid zwrócił się do żołniérzy i rzekł obojętnie: Pięćdziesiąt kijów.
Trzej silni żołniérze zeskoczyli z koni.
Biédny chłopak, nie czekając aż go schwycą, nie wyrzekłszy ani słowa, nie podniósłszy nawet oczu na swego sędziego, padł jak długi na ziemię, z twarzą ku dołowi, z rozpostartemi ramionami.
Wszystko to stało się, rzec można, w mgnieniu oka. Kij nie podniósł się jeszcze na ofiarę, gdy już komendant i inni wdali się w tę sprawę i kazali powiedziéć kaidowi. że nie mogą pozwolić na tak nieludzką karę.
Kaid głowę pochylił.
Chłopiec wstał blady, zmieniony, patrząc z wyrazem przestrachu i zdziwienia, to na kaida, to na swoich zbawców.
— Idź, powiedział mu tłumacz, jesteś wolny!
— Ah
! zawołał biedak głosem, którego dźwięk nie da się opisać, i zniknął. Puściliśmy się w dalszą drogę.
Mam że to wyznać? Widziałem już jak zabijają człowieka, lecz nie doznałem wówczas tak głębokiego uczucia zgrozy jak to, które mię ogarnęło na widok tego chłopca rozciągającego się na ziemi po to, aby dostać pięćdziesiąt kijów. Wślad za tém uczuciem zgrozy, krew mi uderzyła do głowy z oburzenia i w duchu zacząłem złorzeczyć i kaidowi, i sułtanowi, i całemu Marokko. Ale po chwili, gdym już nieco ochłonął z okropnego wrażenia i gdym mógł spokojniéj zastanowić się nad tém wszystkiém, pomyślałem sobie: A my, od iluż to lat my sami znieśliśmy u siebie karę cielesną? I od jakże to dawna kije wyszły z użycia w Austryi? W Prusach? W innych państwach europejskich? Na tę myśl ustąpiło oburzenie z mego serca i pozostało w niem tylko jakieś uczucie goryczy. Dla tego zaś z moich czytelników, któryby chciał wiedzieć jak biją kijami w Marokko, wystarczy gdy powiem, iż nieraz, po spełnieniu kary, ofiarę niosą prosto na cmentarz.


Ztamtąd aż do Zeguty karawana przechodziła ze wzgórka na wzgórek, z dolinki w dolinkę, zawsze śród pól jęczmienia, pszenicy i śród łąk zielonych, otoczonych aloesami, indyjskiemi figami, dzikiemi oliwkami, karłowatym dębem, mącznicą, złotojeścią, mirtem, rozmaitemi kwitnącemi krzewinami. Nie widzieliśmy żadnego namiotu, nie napotykaliśmy nikogo. Cała ta rozkoszna okolica, pełna zieleni, kwiecia, woni i ciszy, wyglądała jak zaczarowany ogród. Wjechawszy na jeden ze szczytów, spostrzegliśmy góry Fezu, które natychmiast znów się schowały; tak iż zdawało się jakgdyby na chwilę tylko wychyliły głowy, aby nas zobaczyć; nareszcie, w największy upał, stanęliśmy w Zegucie.


Była to jedna z najpiękniejszych miejscowości, jakie widzieliśmy w drodze.
Obóz stał na pochyłości góry, w wielkiém zagłębieniu w skale, mającém kształt amfiteatru, w którém wystające głazy i pomniejsze wklęsłości, które tworzyły się powoli, jedne nad drugiemi, z pewną prawidłowością w skutek przejścia tamtędy ludzi i zwierząt, przedstawiały podobieństwo do szerokich schodów; a właśnie w téj chwili na owych schodach siedział tłum arabów w półkole, szeregami, jakby widzowie w prawdziwym amfiteatrze. Z przodu, przed zagłębieniem, w którém stał obóz, roztaczała się, w kształcie muszli, wielka dolina, cała podzielona w skutek różnorodnéj uprawy roli na czworoboki białe, zielone, czerwone, żółte i fiołkowe, które wyglądały jak olbrzymia szachownica z kawałków jedwabiu i aksamitu złożona. Patrząc przez lunetę, widziałem, na poblizkich wzgórzach, tu szereg namiotów, tam kubę. napół ukrytą śród aloesów, tam znowu wielbłąda, indziéj araba siedzącego na ziemi, pasącą się trzodę, gromadkę kobiét; ślady jakiegoś sennego, że je tak nazwę, powolnego i rozproszonego życia, które lepiéj nawet niż zupełna samotność dawały mi poznać głęboki spokój téj okolicy. Nad całym tym rozkosznym zakątkiem ziemi rozciągało się niebo olśniewające, rozpalone, białe, które zmuszało nas do pochylania głowy i do przymykania oczu.


Lecz bardziéj jeszcze niż dla piękności krajobrazu, obóz w Zegucie zostanie mi pamiętnym dla słynnego kifu, którego działanie wypróbowałem tu na sobie.
Kif jest to liść pewnego gatunku konopi, zwanych haszysz, którego odurzające i upajające własności znane są na całym wschodzie. W Marokko jest on w wielkiém użyciu i śmiało rzec można, że ofiarami tego zgubnego liścia są niemal ci wszyscy arabowie i maurowie trafiający się tak często po miastach, którzy patrzą na przechodniów osłupiałemu bezmyślnemi, szeroko rozwartemi oczami, a chodząc z trudnością wloką nogi jak ludzie oszołomieni silném uderzeniem po głowie. Najczęściej kif, zmięszany z odrobiną tytoniu, palą tu w malutkich fajeczkach glinianych; niektórzy jedzą go w głodkiem ciastku, zwaném madżun. które robi się z masła, miodu, goździków i muszkatołowéj gałki. Skutki kifu są niezmiernie dziwne. Pan Miguerez, który działanie jego wypróbował na sobie i często mi o nim mówił, opowiadał, iż, pomiędzy innymi symptomatami, dostał napadu niepohamowanego śmiechu i że mu się zdawało, iż jest podniesiony nad ziemią, skutkiem czego, przechodzą pod bramą dwa razy wyższą od niego, schylał się z obawy uderzenia się w głowę o sklepienie. Dręczony ciekawością, prosiłem go nieraz, aby mi dał porcyjkę tego madjun niewielką, taką tylko bym, nie tracąc całkiem rozumu, mógł ujrzéć i usłyszéć chociaż cząstkę małą tych dziwów, o których opowiadał. Poczciwy lekarz wzbraniał się z początku, mówiąc, iż lepiéj byłoby z doświadczeniem tém wstrzymać się aż do przyjazdu do Fezu, gdzie łatwiéj je można będzie wykonać; ale kiedym codzień i coraz natarczywiéj o to go prosił, zgodził się wreszcie, choć niechętnie, i w Zegucie podał mi na spodeczku upragniony ów kąsek. Siedzieliśmy wówczas u stołu. Wraz ze mną, jeżeli się nie mylę, zakosztowali tego przysmaczku Biseo i Ussi, ale jakie skutki wywarł on na nich, tego nie pamiętam. Było to ciastko miękkie, barwy fiołkowéj, smakiem przypominające pomadę. Przez pół godziny mniéj więcéj, od zupy aż do deseru, nie uczułem nie nadzwyczajnego i już zacząłem żartować sobie z obaw szanownego lekarza. Zaczekaj pan. zaczekaj, odpowiedział mi na to pan Miguerez z uśmiéchem. Podczas deseru, rzeczywiście, oznaki upojenia zaczęły się objawiać. Najprzód zrobiło mi się dziwnie wesoło, i jakaś niepowstrzymana gadatliwość mnie napadła. Potém zacząłem się śmiać z tego wszystkiego co sam mówiłem i co mówiono do koła; każdy wyraz, czy to powiedziany przezemnie, czy usłyszany od kogoś, wydawał mi się jakimś niezmiernie dowcipnym żarcikiem: śmiałem się ze sług, i ze spojrzeń moich towarzyszy. i z mego rozkiwanego krzesła, i z figurek namalowanych na talerzach, i z kształtu niektórych butelek, i z barwy sera który jadłem. Na raz spostrzegłem, iż w mojéj głowie cóś niezwykłego się dzieje, i aby pohamować tę dziwną wesołość, postanowiłem myśléć o czémś poważném i smutném. Pomyślałem sobie o tym chłopaku, którego dziś zrana chciano obić kijami. Biedny chłopak! Rozczulała mnie myśl o nim. Chciałbym go zabrać do Włoch, kazać go uczyć, wykierować na porządnego człowieka. Kochałem go jak syna. Ale i Kaid-Abu-ben-Gileli, to przecie także biédny staruszek. Kai da Abu-ben-Gilelego kochałem jak ojca. A żołniérze eskorty. Porządne to chłopcy, wszyscy bardzo porządni, gotowi bronić nas, życie swoje dla nas narażać. Kochałem ich jak braci. Kochałem również i Algierczyków: i jakżebym miał ich nie kochać? czyż nie są z tego samego plemienia co i marokańczycy? A zresztą cóż znaczą plemiona! Wszyscy braćmi jesteśmy, wszyscy musimy kochać się wzajemnie; ja kocham, ja jestem szczęśliwy (i myśląc tak obejmowałem szyje lekarza, który pękał ze śmiéchu). Z téj wesołości wpadłem nagle w jakiś nieokreślony, głęboki smutek. Przypomniałem sobie te wszystkie osoby, które kiedy obraziłem, zmartwienia, które poczyniłem tym co mię kochali, uczułem się opanowany tysiącem zgryzot i wyrzutów sumienia; zdawało mi się, iż słyszę głosy, które mi szepczą do ucha łagodne wymówki i skargi; żałowałem za grzechy, prosiłem o przebaczenie, nieznacznie otarłem łzę, która mi na rzęsach zawisła. Potém w pamięci mojéj zaczęły wirować z niesłychaną szybkością jakieś oderwane i dziwaczne obrazy, które mięszały się z sobą i jedne w drugich znikały: przyjaciele lat dziecinnych, pewne wyrazy z narzecza prostego ludu, zapomniane już od lat dwudziestu, twarze kobiéce, pułk w którym kiedyś służyłem, Wilhelm Oranii, Paryż, wydawca Barbera, kapelusik który nosiłem mając trzy lata, Akropolis w Atenach, rachunek gospodarza zajazdu w Sewilli, tysiące dziwów przeróżnych. Zdaje mi się, iż całe towarzystwo obiadowe patrzyło na mnie z uśmiéchem. Od czasu do czasu zamykałem oczy, a kiedym je znowu otwierał, sam nie wiedziałem czy spałem, czy nie spałem, czy z zamkniętemi oczami przesiedziałem pół godziny, czy jedne minutę. Przychodziła mi jakaś myśl cała jasna do głowy; zaczynałem mówić: „pewnego dnia poszedłem...“ Dokąd poszedłem? Kto poszedł? Już nie wiedziałem nic zgoła. Myśli jawiły się na chwilę, aby zabłysnąć i zgasnąć jak świętojańskie robaczki; a było ich całe mnóstwo, powikłanych z sobą, nierozdzielonych. Naraz, wydało mi się, że Ussi ma głowę tak wydłużoną jak ta, która się odbija w wypukłém zwierciadle. Wicekonsul miał twarz szeroką na dwie piędzi; wszystkie inne twarze były albo długie, albo krótkie, albo pękate, szpetne, powykrzywiane jak fantastyczne karykatury, a każda z nich, patrząc na mnie, niewymownie śmieszne miny stroiła. To téż śmiałem się z nich serdecznie, a śmiejąc się kiwałem głową i sen mnie morzył i myślałem sobie, że wszyscy obłąkania dostali, że znajdujemy się w jakimś innym święcie, że wszystko to co widzę nie istnieje, że mi jest niedobrze, że nie rozumiem co się ze mną stało, że nie wiem gdzie jestem. Potém zrobiło się do koła ciemno i cicho, i już nic nie pamiętam. Kiedy do przytomności wróciłem, spostrzegłem, iż leżę na łóżka w moim namiocie; lekarz, który siedział przy mnie i przyglądał mi się trzymając świecę w ręku, rzekł:
— Już przeminęło: ale pamiętaj pan, musi to być raz pierwszy i ostatni w życiu.





  1. Jedna z głównych postaci w powieści Narzeczeni Aleksandra Manzoniego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.