Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Puściliśmy się w dalszą drogę.
Mam że to wyznać? Widziałem już jak zabijają człowieka, lecz nie doznałem wówczas tak głębokiego uczucia zgrozy jak to, które mię ogarnęło na widok tego chłopca rozciągającego się na ziemi po to, aby dostać pięćdziesiąt kijów. Wślad za tém uczuciem zgrozy, krew mi uderzyła do głowy z oburzenia i w duchu zacząłem złorzeczyć i kaidowi, i sułtanowi, i całemu Marokko. Ale po chwili, gdym już nieco ochłonął z okropnego wrażenia i gdym mógł spokojniéj zastanowić się nad tém wszystkiém, pomyślałem sobie: A my, od iluż to lat my sami znieśliśmy u siebie karę cielesną? I od jakże to dawna kije wyszły z użycia w Austryi? W Prusach? W innych państwach europejskich? Na tę myśl ustąpiło oburzenie z mego serca i pozostało w niem tylko jakieś uczucie goryczy. Dla tego zaś z moich czytelników, któryby chciał wiedzieć jak biją kijami w Marokko, wystarczy gdy powiem, iż nieraz, po spełnieniu kary, ofiarę niosą prosto na cmentarz.


Ztamtąd aż do Zeguty karawana przechodziła ze wzgórka na wzgórek, z dolinki w dolinkę, zawsze śród pól jęczmienia, pszenicy i śród łąk zielonych, otoczonych aloesami, indyjskiemi figami, dzikiemi oliwkami, karłowatym dębem, mącznicą, złotojeścią, mirtem, rozmaitemi kwitnącemi krzewinami. Nie widzieliśmy żadnego namiotu, nie napotykaliśmy nikogo. Cała ta rozkoszna okolica, pełna zieleni, kwie-