Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kaid Abu-ben-Gileli zatrzymał konia i podwołał chłopca do siebie.
Dowiedzieliśmy się potém, że ów chłopak szedł z wołami na spotkanie wozu, który dopędziliśmy w drodze, aby je zaprządz do niego i że się spóźnił o kilka godzin.
Biédak, drżąc na całém ciele, stanął przed kaidem.
Ten ostatni zadał mu jakieś pytanie, na które chłopak odpowiedział, jąkając się i blednąc jak trup.
Wówczas kaid zwrócił się do żołniérzy i rzekł obojętnie: Pięćdziesiąt kijów.
Trzej silni żołniérze zeskoczyli z koni.
Biédny chłopak, nie czekając aż go schwycą, nie wyrzekłszy ani słowa, nie podniósłszy nawet oczu na swego sędziego, padł jak długi na ziemię, z twarzą ku dołowi, z rozpostartemi ramionami.
Wszystko to stało się, rzec można, w mgnieniu oka. Kij nie podniósł się jeszcze na ofiarę, gdy już komendant i inni wdali się w tę sprawę i kazali powiedziéć kaidowi. że nie mogą pozwolić na tak nieludzką karę.
Kaid głowę pochylił.
Chłopiec wstał blady, zmieniony, patrząc z wyrazem przestrachu i zdziwienia, to na kaida, to na swoich zbawców.
— Idź, powiedział mu tłumacz, jesteś wolny!
— Ah
! zawołał biedak głosem, którego dźwięk nie da się opisać, i zniknął.