Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cia, woni i ciszy, wyglądała jak zaczarowany ogród. Wjechawszy na jeden ze szczytów, spostrzegliśmy góry Fezu, które natychmiast znów się schowały; tak iż zdawało się jakgdyby na chwilę tylko wychyliły głowy, aby nas zobaczyć; nareszcie, w największy upał, stanęliśmy w Zegucie.


Była to jedna z najpiękniejszych miejscowości, jakie widzieliśmy w drodze.
Obóz stał na pochyłości góry, w wielkiém zagłębieniu w skale, mającém kształt amfiteatru, w którém wystające głazy i pomniejsze wklęsłości, które tworzyły się powoli, jedne nad drugiemi, z pewną prawidłowością w skutek przejścia tamtędy ludzi i zwierząt, przedstawiały podobieństwo do szerokich schodów; a właśnie w téj chwili na owych schodach siedział tłum arabów w półkole, szeregami, jakby widzowie w prawdziwym amfiteatrze. Z przodu, przed zagłębieniem, w którém stał obóz, roztaczała się, w kształcie muszli, wielka dolina, cała podzielona w skutek różnorodnéj uprawy roli na czworoboki białe, zielone, czerwone, żółte i fiołkowe, które wyglądały jak olbrzymia szachownica z kawałków jedwabiu i aksamitu złożona. Patrząc przez lunetę, widziałem, na poblizkich wzgórzach, tu szereg namiotów, tam kubę. napół ukrytą śród aloesów, tam znowu wielbłąda, indziéj araba siedzącego na ziemi, pasącą się trzodę, gromadkę kobiét; ślady jakiegoś sennego, że je tak nazwę, powolnego i rozproszonego życia, które