Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ną szybkością jakieś oderwane i dziwaczne obrazy, które mięszały się z sobą i jedne w drugich znikały: przyjaciele lat dziecinnych, pewne wyrazy z narzecza prostego ludu, zapomniane już od lat dwudziestu, twarze kobiéce, pułk w którym kiedyś służyłem, Wilhelm Oranii, Paryż, wydawca Barbera, kapelusik który nosiłem mając trzy lata, Akropolis w Atenach, rachunek gospodarza zajazdu w Sewilli, tysiące dziwów przeróżnych. Zdaje mi się, iż całe towarzystwo obiadowe patrzyło na mnie z uśmiéchem. Od czasu do czasu zamykałem oczy, a kiedym je znowu otwierał, sam nie wiedziałem czy spałem, czy nie spałem, czy z zamkniętemi oczami przesiedziałem pół godziny, czy jedne minutę. Przychodziła mi jakaś myśl cała jasna do głowy; zaczynałem mówić: „pewnego dnia poszedłem...“ Dokąd poszedłem? Kto poszedł? Już nie wiedziałem nic zgoła. Myśli jawiły się na chwilę, aby zabłysnąć i zgasnąć jak świętojańskie robaczki; a było ich całe mnóstwo, powikłanych z sobą, nierozdzielonych. Naraz, wydało mi się, że Ussi ma głowę tak wydłużoną jak ta, która się odbija w wypukłém zwierciadle. Wicekonsul miał twarz szeroką na dwie piędzi; wszystkie inne twarze były albo długie, albo krótkie, albo pękate, szpetne, powykrzywiane jak fantastyczne karykatury, a każda z nich, patrząc na mnie, niewymownie śmieszne miny stroiła. To téż śmiałem się z nich serdecznie, a śmiejąc się kiwałem głową i sen mnie morzył i myślałem sobie, że wszyscy obłąkania dostali, że znajdujemy się w jakimś innym święcie, że wszystko to co widzę nie istnieje, że mi jest