Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

malowanych na talerzach, i z kształtu niektórych butelek, i z barwy sera który jadłem. Na raz spostrzegłem, iż w mojéj głowie cóś niezwykłego się dzieje, i aby pohamować tę dziwną wesołość, postanowiłem myśléć o czémś poważném i smutném. Pomyślałem sobie o tym chłopaku, którego dziś zrana chciano obić kijami. Biedny chłopak! Rozczulała mnie myśl o nim. Chciałbym go zabrać do Włoch, kazać go uczyć, wykierować na porządnego człowieka. Kochałem go jak syna. Ale i Kaid-Abu-ben-Gileli, to przecie także biédny staruszek. Kai da Abu-ben-Gilelego kochałem jak ojca. A żołniérze eskorty. Porządne to chłopcy, wszyscy bardzo porządni, gotowi bronić nas, życie swoje dla nas narażać. Kochałem ich jak braci. Kochałem również i Algierczyków: i jakżebym miał ich nie kochać? czyż nie są z tego samego plemienia co i marokańczycy? A zresztą cóż znaczą plemiona! Wszyscy braćmi jesteśmy, wszyscy musimy kochać się wzajemnie; ja kocham, ja jestem szczęśliwy (i myśląc tak obejmowałem szyje lekarza, który pękał ze śmiéchu). Z téj wesołości wpadłem nagle w jakiś nieokreślony, głęboki smutek. Przypomniałem sobie te wszystkie osoby, które kiedy obraziłem, zmartwienia, które poczyniłem tym co mię kochali, uczułem się opanowany tysiącem zgryzot i wyrzutów sumienia; zdawało mi się, iż słyszę głosy, które mi szepczą do ucha łagodne wymówki i skargi; żałowałem za grzechy, prosiłem o przebaczenie, nieznacznie otarłem łzę, która mi na rzęsach zawisła. Potém w pamięci mojéj zaczęły wirować z niesłycha-