Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pod bramą dwa razy wyższą od niego, schylał się z obawy uderzenia się w głowę o sklepienie. Dręczony ciekawością, prosiłem go nieraz, aby mi dał porcyjkę tego madjun niewielką, taką tylko bym, nie tracąc całkiem rozumu, mógł ujrzéć i usłyszéć chociaż cząstkę małą tych dziwów, o których opowiadał. Poczciwy lekarz wzbraniał się z początku, mówiąc, iż lepiéj byłoby z doświadczeniem tém wstrzymać się aż do przyjazdu do Fezu, gdzie łatwiéj je można będzie wykonać; ale kiedym codzień i coraz natarczywiéj o to go prosił, zgodził się wreszcie, choć niechętnie, i w Zegucie podał mi na spodeczku upragniony ów kąsek. Siedzieliśmy wówczas u stołu. Wraz ze mną, jeżeli się nie mylę, zakosztowali tego przysmaczku Biseo i Ussi, ale jakie skutki wywarł on na nich, tego nie pamiętam. Było to ciastko miękkie, barwy fiołkowéj, smakiem przypominające pomadę. Przez pół godziny mniéj więcéj, od zupy aż do deseru, nie uczułem nie nadzwyczajnego i już zacząłem żartować sobie z obaw szanownego lekarza. Zaczekaj pan. zaczekaj, odpowiedział mi na to pan Miguerez z uśmiéchem. Podczas deseru, rzeczywiście, oznaki upojenia zaczęły się objawiać. Najprzód zrobiło mi się dziwnie wesoło, i jakaś niepowstrzymana gadatliwość mnie napadła. Potém zacząłem się śmiać z tego wszystkiego co sam mówiłem i co mówiono do koła; każdy wyraz, czy to powiedziany przezemnie, czy usłyszany od kogoś, wydawał mi się jakimś niezmiernie dowcipnym żarcikiem: śmiałem się ze sług, i ze spojrzeń moich towarzyszy. i z mego rozkiwanego krzesła, i z figurek na-