Marokko/Od Zeguty do Tagat

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmondo De Amicis
Tytuł Marokko
Wydawca Filip Sulimierski
Data wyd. 1881
Druk Redakcya Wędrowca
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Marocco
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Od Zeguty do Tagat.

Podczas gdy zafrasowany biegam to w tę, to w ową stronę, szukając mego muła, którego znajduję nareszcie leżącego sobie spokojnie pośród obozowych bagaży, poselstwo odjeżdża. Miałbym jeszcze dość czasu, aby je dopędzić; lecz, wyjeżdżając z obozu, na stroméj, skalistéj drodze, mój wierzchowiec potyka się, rozpinają się rzemyki u siodła, padam na ziemię, zrywam się, zaczynam siodłać muła nanowo; wszystko to zabiera pół godziny czasu, i... bywajcie mi zdrowi mili towarzysze! Zmuszony jestem sam jeden podróż odbywać; wprawdzie zdaleka podąża za mną kulawy starzec, jeden ze sług obozowych, ale z tego niedołęgi, w razie gdyby mię w drodze zbóje napadli, ta tylko byłaby korzyść, iż przybyłby w samą porę, aby widziéć jak mnie dobijają. Dziej się więc wola Allaha! Ruszam. Okolica pusta, niebo pochmurne. Od czasu do czasu, co pół godziny mniejwięcéj, dostrzegam na szczytach dalekich wzgórzy konny orszak różnobarwny i rozciągnięty szeroko, w którym poznaję białego rumaka naszego Posła i czerwony kaftan Selama; i przez chwil kilka zdaje mi się, iż nie jestem zupełnie samotny; ale ów oddział znika a pustka, w któréj się znajduję, znowu zaczyna mi ciężyć na sercu. W godzinę po wyjeździe z obozu, dopędzam tylnej straży z dwunastu jeźdźców złożonéj, którą, prowadzi stary kaid Abu-Ben-Gileli (ten sam co to chciał dać pięćdziesiąt kijów chłopakowi pędzącemu woły); kaid rzuca na mnie spojrzenie straszliwie wymowne. Uśmiécham się pokornie i mijam ów oddział. Wyjeżdżam z prześlicznéj doliny, któréj widokiem napawałem się wczoraj z obozu i zapuszczam się w inną wielką dolinę, opasaną stromemi wyżynami, porosłemi aloesami i oliwkowemi drzewami, które tworzą jakby dwa wysokie mury zielone, po obu stronach szerokiéj, prostéj, olbrzymiéj drogi, zamkniętej w oddali niebieskiemi górami. Spotykam kilku arabów, którzy za trzymują się, aby mi się przyjrzéć i poglądają do koła, zdziwieni tém iż nikt mi nie towarzyszy. Napadną na mnie, czy nie napadną? Jeden z nich zbliża się do drzewa rosnącego w pobliżu i, z wielkim pośpiechem ułamawszy dużą gałąź, bieży z nią na moje spotkanie. Otóż masz, pomyślałem sobie: już mię biéda nie minie. Zatrzymuję muła, chwytam za pistolet. Arab zaczyna się śmiać i podaje mi ową gałąź, z któréj już liście oberwał, tłumacząc mi, iż naumyślnie dla mnie ją wyłamał, abym miał czém popędzać mego leniwego wierzchowca. W téj chwili widzę pędzących ku mnie dwu żołniérzy eskorty na koniach. Moja ostatnia godzina jeszcze nie nadeszła. Dwaj żołniérze stają przy mnie, jeden z prawéj, drugi z lewéj strony, jakby dwaj żandarmi, i zaczynają okładać kolbami swych strzelb upartego muła, wołając. — Embasciador! Embasciador! Poseł, nie wiedząc co się ze mną dzieje, posłał ich aby mię szukali. Należy się im nagroda. Zatrzymuję się i podaję im flaszkę wina, którą miałem w kieszeni. Ani przystają, ani odmawiają; poglądają na siebie z uśmiéchem, pokazują mi na migi gdyż nigdy tego nie pili. Skosztujcie, mówię do nich również na migi. Jeden z nich wziął flaszkę, nalał z niej kroplę na dłoń, kroplę tę zlizał językiem i, zamyślił się głęboko. Drugi czyni toż samo. Potém spojrzeli na siebie: zaczynają śmiać się i kiwają głowami, jakby chcieli powiedziéć: tak! Więc pijcie, więc pijcie, mówię do nich. Ten, który trzymał w ręku butelkę, jednym tchem wychyla ją do połowy; drugi jednym tchem ją wypróżnia; następnie obaj przykładają sobie rękę do piersi i podnoszą oczy do nieba z wyrazem niewymownéj błogości. Ruszamy w dalszą drogę. Spotykamy innych arabów: mężczyzn, kobiéty i dzieci, patrzących na mnie z wielkiém zdziwieniem. Jeden z nich mówi kilka słów, na które żołnierze odpowiadają niegrzecznym ruchem przeczącym. Dowiedziałem się następnie, iż ów arab, sądząc żem aresztowany, powiedział: Oto chrześcianin, który okradł Posła. Na szczytach wyżyn, ciągnących się wzdłuż doliny, zaczynają ukazywać się wioski nie z namiotów, ale z białych domków, coraz częstszemi stają się huby, palmy, drzewa owocowe, kwitnące oleandry, róże; okolica jest całkiem zielona, tu i owdzie widnieją już ślady jakiegoś podziału gruntów. Wjeżdżamy nareszcie do ciasnego, krętego wąwozu, utworzonego przez dwie prostopadłe, wysokie ściany z opoki; po przebyciu wąwozu spostrzegamy obóz. Jesteśmy na brzegu Michesu, rzeczki wpadającéj do Sebu, nieopodal małego murowanego mostu zbudowanego przed ośmnastu laty, w zagłębieniu otoczonem skalistemi wzgórzami, które tworzą półkole. Z popielatego nieba, podobnego do sklepienia z ołowiu, spływa na ziemię jakieś światło białawe i przykre, które zmusza nas do pozostawania przez siedm godzin bez ruchu, w namiocie. Termometr wskazuje czterdzieści jeden stopni. Powietrze duszące i skwarne. Śród namiotów słychać tylko śpiew świerszczów i brzęczenie gitary Dukalego. Nieznośna nuda cięży nad całym obozem. Lecz ku wieczorowi wszystko się zmienia. Krótki, ale rzęsisty deszczyk odświeża powietrze; cały pęk, że tak powiem, ukośnych, olśniewających promieni, wpadając jak prąd elektrycznego światła przez otwór wąwozu, połowę obozu ozłaca; przybywają gońcy z Fez, gońcy z Tangieru, zaciekawieni mieszkańcy okolicznych wiosek; dwie trzecie karawany pluska się w rzece; a podczas obiadu niemałą uciechę sprawia nam wszystkim pojawienie się nowej osobistości, przybywającej z grodu Szeryfów, maura Scellol, który ma jakiś proces z rządem sułtana, który szuka opieki włoskiego poselstwa i który posiada zawój największy, twarz najbardziéj okrągłą, figurkę najbardziéj otyłą z tych wszystkich, jakie dotychczas widzieliśmy w Marokko. Następnego poranku o świcie puszczamy się w drogę, mając za całą eskortę tylko owych czterdziestu żołnierzy, których dowódzcą jest Hamed-Ben-Kasen. W ziemiach graniczących z Algierem wybuchło powstanie i cała konnica prowincyi Fez została natychmiast wysłana na zbuntowanych. Zobaczymy niemało głów zawieszonych na bramach Fezu, mówi Dukali. W ciągu dwu godzin jedziemy pomiędzy wzgórzami, śród janowcu i drzew mastykowych. Potém wjeżdżamy na rozległą równinę Fezu, po której przepływają dwie rzéki: Potok Niebieskiéj Fontanny, wpadający do Miches, i Potok Pereł, wpadający do Sebu i dzielący świętą stolicę państwa na dwie połowy; którą (dolinę) wieńczą pagórki i góry, którą pozłaca zboże przeróżne, na któréj rozsiane są wielkie duary. Ponad naszemi głowami przelatują stada żórawi, dzikich gęsi, turkawek, czapli i kuropatw, cała równina pokryta bujną, przepyszną roślinnością, zalana światłem, wesoła, urocza jakby wielki ogród. Obóz nasz stanął na brzegu potoku Niebieskiéj Fontanny. Dzień schodzi nam niepostrzeżenie na zwiedzaniu pobliskich duarów, na polowaniu, na przyglądaniu się żydom przybywającym z Fezu, aby nam opowiadać o wielkich przygotowaniach, które czyni wojsko; gońcom z dworu sułtana przynoszącym jego ukłony; rodzinom arabskim, które w długich szeregach przechodzą wbród rzekę w ten sposób, iż najprzód idą wielbłądy, potém mężczyźni, potém kobiéty z dziećmi na ramionach, za kobiétami dziewczęta i chłopcy, a psy na ostatku; karawanom ciągnącym mimo obozu; gromadkom ciekawych mieszkańców wiosek sąsiednich; wreszcie cudownemu zachodowi słońca. Po dniu tym następuje najpiękniejsza noc, jaką kiedy oko ludzkie widziało. Zrana, o świcie, w drogę ruszamy. Wkraczamy znowu pomiędzy wzgórza, znowu spuszczamy się na równinę i jedziemy drogą, która się wije pomiędzy dwuma wysokiemi brzegami, zakrywającymi przed nami widnokrąg. Naraz rozlega; się glos donośny: Oto Fez! Wszyscy stają. Prosto przed nami, w kilkumilowem oddaleniu, u podnóża gór, widać cały las wieżyc, minaretów i palm, zlekka mgłą przysłoniętych. Nareszcie! wołają jednocześnie wszyscy po włosku, po hiszpańsku, po francusku, po arabskie i po chwilowém milczeniu, które spowodowało zdziwienie, następuje wesoła i głośna rozmowa. Posuwamy się naprzód i, po raz ostatni, stajemy obozem u stóp góry Tagat, na brzegu potoku Pereł, o półtory godziny drogi od Fezu. Tu, przez dzień cały tak się wszyscy krzątają i wre takie życie, jakby w głównej kwaterze dowódzcy przed bitwą. Przybywają gońcy od sułtana, gońcy od piérwszego ministra, gońcy od wielkiego ministra ceremonii, gońcy od gubernatora Fezu, urzędnicy, oficerowie, marszałkowie dworu, kupcy, krewni i przyjaciele maurów będących w naszéj karawanie; a wszystko to są ludzie grzeczni, uśmiéchnięci, ubrani pięknie, wspaniale, na których znać ogładę nabytą w stolicy, u dworu, którzy mówią z powagą, z godnością w postawie i ruchach, o wielkiem wojsku, o niezliczonym tłumie, o prześlicznym pałacu, o tych wszystkich cudach, które na nas czekają. Wjazd do Fezu naznaczony jest na ósmą zrana dnia następnego. O świcie wszyscy już są na nogach. Co żyje chwyta za brzytwy, szczotki, grzebienie lub zgrzebła: powstaje ogólna a tak wielka radość, iż wynagradza nam z lichwą wszelkie niewygody i nudy doznane w podróży. Poseł wkłada swoją złocistą czapeczkę, Hameden-Kasen przypasuje miecz kosztowny, Selam ma na sobie różowy kaftan, Civo chustkę zieloną do koła głowy (oznaka to wielkiéj uroczystości); cała służba występuje w białych płaszczach; każdy z nas Włochów w ubraniu odświętném. Wszystkich nas jest do stu osób; i śmiało rzec można, że Włochy nigdy jeszcze nie miały poselstwa tak dziwnie różnorodnego, tak wspaniale różnobarwnego, tak wesołego i tak niecierpliwie oczekiwanego jak nasze. Pogoda prześliczna, konie parskają i nie chcą stać na miejscu, haiki kołyszą się w porannym wietrzyku, twarze wszystkich promienieją weselem, oczy wszystkich skierowane są na Posła, który patrzy na zégarek licząc minuty. Już ósma, poseł daje znak aby wsiadać ną koń; w jednéj chwili wszyscy na siodłach, i, naprzód! Ah! nigdy ;dzieckiem być nie przestanę? Tak mi mocno bije serce!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.