Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

widziało. Zrana, o świcie, w drogę ruszamy. Wkraczamy znowu pomiędzy wzgórza, znowu spuszczamy się na równinę i jedziemy drogą, która się wije pomiędzy dwuma wysokiemi brzegami, zakrywającymi przed nami widnokrąg. Naraz rozlega; się glos donośny: Oto Fez! Wszyscy stają. Prosto przed nami, w kilkumilowem oddaleniu, u podnóża gór, widać cały las wieżyc, minaretów i palm, zlekka mgłą przysłoniętych. Nareszcie! wołają jednocześnie wszyscy po włosku, po hiszpańsku, po francusku, po arabskie i po chwilowém milczeniu, które spowodowało zdziwienie, następuje wesoła i głośna rozmowa. Posuwamy się naprzód i, po raz ostatni, stajemy obozem u stóp góry Tagat, na brzegu potoku Pereł, o półtory godziny drogi od Fezu. Tu, przez dzień cały tak się wszyscy krzątają i wre takie życie, jakby w głównej kwaterze dowódzcy przed bitwą. Przybywają gońcy od sułtana, gońcy od piérwszego ministra, gońcy od wielkiego ministra ceremonii, gońcy od gubernatora Fezu, urzędnicy, oficerowie, marszałkowie dworu, kupcy, krewni i przyjaciele maurów będących w naszéj karawanie; a wszystko to są ludzie grzeczni, uśmiéchnięci, ubrani pięknie, wspaniale, na których znać ogładę nabytą w stolicy, u dworu, którzy mówią z powagą, z godnością w postawie i ruchach, o wielkiem wojsku, o niezliczonym tłumie, o prześlicznym pałacu, o tych wszystkich cudach, które na nas czekają. Wjazd do Fezu naznaczony jest na ósmą zrana dnia następnego. O świcie wszyscy już są na nogach. Co żyje chwyta za brzytwy, szczotki, grzebienie lub zgrzebła: powsta-