Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

swych strzelb upartego muła, wołając. — Embasciador! Embasciador! Poseł, nie wiedząc co się ze mną dzieje, posłał ich aby mię szukali. Należy się im nagroda. Zatrzymuję się i podaję im flaszkę wina, którą miałem w kieszeni. Ani przystają, ani odmawiają; poglądają na siebie z uśmiéchem, pokazują mi na migi diż nigdy tego nie pili. Skosztujcie, mówię do nich również na migi. Jeden z nich wziął flaszkę, nalał z niej kroplę na dłoń, kroplę tę zlizał językiem i, zamyślił się głęboko. Drugi czyni toż samo. Potém spojrzeli na siebie: zaczynają śmiać się i kiwają głowami, jakby chcieli powiedziéć: tak! Więc pijcie, więc pijcie, mówię do nich. Ten, który trzymał w ręku butelkę, jednym tchem wychyla ją do połowy; drugi jednym tchem ją wypróżnia; następnie obaj przykładają sobie rękę do piersi i podnoszą oczy do nieba z wyrazem niewymownéj błogości. Ruszamy w dalszą drogę. Spotykamy innych arabów: mężczyzn, kobiéty i dzieci, patrzących na mnie z wielkiém zdziwieniem. Jeden z nich mówi kilka słów, na które żołnierze odpowiadają niegrzecznym ruchem przeczącym. Dowiedziałem się następnie, iż ów arab, sądząc żem aresztowany, powiedział: Oto chrześcianin, który okradł Posła. Na szczytach wyżyn, ciągnących się wzdłuż doliny, zaczynają ukazywać się wioski nie z namiotów, ale z białych domków, coraz częstszemi stają się huby, palmy, drzewa owocowe, kwitnące oleandry, róże; okolica jest całkiem zielona, tu i owdzie widnieją już ślady jakiegoś podziału gruntów. Wjeżdżamy nareszcie do ciasnego, krętego wąwozu, utworzo-