Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nego przez dwie prostopadłe, wysokie ściany z opoki; po przebyciu wąwozu spostrzegamy obóz. Jesteśmy na brzegu Michesu, rzeczki wpadającéj do Sebu, nieopodal małego murowanego mostu zbudowanego przed ośmnastu laty, w zagłębieniu otoczonem skalistemi wzgórzami, które tworzą półkole. Z popielatego nieba, podobnego do sklepienia z ołowiu, spływa na ziemię jakieś światło białawe i przykre, które zmusza nas do pozostawania przez siedm godzin bez ruchu, w namiocie. Termometr wskazuje czterdzieści jeden stopni. Powietrze duszące i skwarne. Śród namiotów słychać tylko śpiew świerszczów i brzęczenie gitary Dukalego. Nieznośna nuda cięży nad całym obozem. Lecz ku wieczorowi wszystko się zmienia. Krótki, ale rzęsisty deszczyk odświeża powietrze; cały pęk, że tak powiem, ukośnych, olśniewających promieni, wpadając jak prąd elektrycznego światła przez otwór wąwozu, połowę obozu ozłaca; przybywają gońcy z Fez, gońcy z Tangieru, zaciekawieni mieszkańcy okolicznych wiosek; dwie trzecie karawany pluska się w rzece; a podczas obiadu niemałą uciechę sprawia nam wszystkim pojawienie się nowej osobistości, przybywającej z grodu Szeryfów, maura Scellol, który ma jakiś proces z rządem sułtana, który szuka opieki włoskiego poselstwa i który posiada zawój największy, twarz najbardziéj okrągłą, figurkę najbardziéj otyłą z tych wszystkich, jakie dotychczas widzieliśmy w Marokko. Następnego poranku o świcie puszczamy się w drogę, mając za całą eskortę tylko owych czterdziestu żołnierzy, których dowódzcą jest