Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

samotny; ale ów oddział znika a pustka, w któréj się znajduję, znowu zaczyna mi ciężyć na sercu. W godzinę po wyjeździe z obozu, dopędzam tylnej straży z dwunastu jeźdźców złożonéj, którą, prowadzi stary kaid Abu-Ben-Gileli (ten sam co to chciał dać pięćdziesiąt kijów chłopakowi pędzącemu woły); kaid rzuca na mnie spojrzenie straszliwie wymowne. Uśmiécham się pokornie i mijam ów oddział. Wyjeżdżam z prześlicznéj doliny, któréj widokiem napawałem się wczoraj z obozu i zapuszczam się w inną wielką dolinę, opasaną stromemi wyżynami, porosłemi aloesami i oliwkowemi drzewami, które tworzą jakby dwa wysokie mury zielone, po obu stronach szerokiéj, prostéj, olbrzymiéj drogi, zamkniętej w oddali niebieskiemi górami. Spotykam kilku arabów, którzy za trzymują się, aby mi się przyjrzéć i poglądają do koła, zdziwieni tém iż nikt mi nie towarzyszy. Napadną na mnie, czy nie napadną? Jeden z nich zbliża się do drzewa rosnącego w pobliżu i, z wielkim pośpiechem ułamawszy dużą gałąź, bieży z nią na moje spotkanie. Otóż masz, pomyślałem sobie: już mię biéda nie minie. Zatrzymuję muła, chwytam za pistolet. Arab zaczyna się śmiać i podaje mi ową gałąź, z któréj już liście oberwał, tłumacząc mi, iż naumyślnie dla mnie ją wyłamał, abym miał czém popędzać mego leniwego wierzchowca. W téj chwili widzę pędzących ku mnie dwu żołniérzy eskorty na koniach. Moja ostatnia godzina jeszcze nie nadeszła. Dwaj żołniérze stają przy mnie, jeden z prawéj, drugi z lewéj strony, jakby dwaj żandarmi, i zaczynają okładać kolbami