Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tan, i zgadzam najchętniéj; ale pod jednym warunkiem: oto aby powozy były bez kół, gdyż, jako opiekun wiernych, nie mogę narażać moich poddanych na niebezpieczeństwo trafienia pod koła powozu chrześcianina. Książę, który był wesołego usposobienia, nie omieszkał z tak zabawnego pozwolenia skorzystać i w Taugierze żyją jeszcze ludzie, którzy widzieli go nieraz przejeżdżającego przez miasto w karecie bez kół, zawieszonjé na grzbietach dwu mułów.


Nareszcie znaleźliśmy się u podnóża tych pagórków, do których już od trzech dni tęskniliśmy tak bardzo. Przez czas długi droga wiodła pod górę, potem wjechaliśmy do wąwozu zwanego po arabsku Beb Tinka, w którym, z powodu iż był bardzo wąski, tylko powoli jeden za drugim mogliśmy się naprzód posuwać, i wreszcie wjechaliśmy na cichą, samotną, piękną i kwiecistą dolinę, na którą karawana nasza spuściła się wesoło, napełniając powietrze okrzykami i śpiéwem.


W głębi doliny spotkała nas inna eskorta ziemi kolonij wojskowych, która zluzowała piérwszą. Składała się ona ze stu konnych, pomiędzy którymi byli i bardzo starzy i bardzo młodzi ludzie czarni, z olbrzymiemi włosami; niektórzy z nich mieli konie prześliczne, w rzędach bardzo bogatych. Kaid ich Abu-ben-Gileli, był to starzec krępy, otyły, o surowym wyrazie twarzy, o ruchach krótkich, urywanych; do