Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tej karawany w Laracze na wzór, jak sądzę, piérwszych wehikułów, które pojawiły się na obliczu ziemi: wóz nizki, pękaty, ciężki, niezgrabny, z kołami bez promieni, zrobionemi z jednego kawałka drzewa; najbardziéj śmieszna i dziwaczna machina, jaką tylko można sobie wystawić. Ale dla mieszkańców duarów, którzy być może nigdy nie widzieli woza, był to cud nad cudami. Ze wszech stroń nadbiegali ludzie, aby go zobaczyć, pokazywali go sobie wzajemnie, szli za nim, przed nim i z boku, przyglądali mu się z wielką uwagą i mówili o nim z jakiemś gorączkowém ożywieniem. Nawet nasze muły, nienawykłe do widoku sprzętu tego rodzaju, przechodząc obok niego, albo dawały oznaki zdziwienia, albo przestraszone stawały jak wryte, albo w tył się cofały. Sam Selam poglądał nań z wyrazem pewnego zadowolenia, jakgdyby chciał powiedziéć: W naszym go kraju zrobiono. Wszystko to łatwo da się zrozumiéć skoro sobie przypomnimy, że w całém Marokko liczba wozów nie przewyższa, być może, liczby fortepianów, których, jak mię pewien francuski konsul zapewniał, nie cały jest tuzin. Oprócz tego zdaje się. iż w tym kraju istnieje jakaś dziwna odraza do wszelkiego rodzaju powozów. Władze Tangieru, naprzykład, zabroniły księciu Fryderykowi Hessen-Darmsztadzkiemu. który w roku 1839 bawił w tém mieście, jeździć w powozie. Książę napisał do sułtana w téj sprawie, oświadczając, iż gotów swoim kosztem wybrukować główne ulice, byleby sułtan zezwolił mu na to, na co władze miejskie pozwolić nie chciały. Zgadzam się, odpowiedział suł-