Marokko/Mekinez

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmondo De Amicis
Tytuł Marokko
Wydawca Filip Sulimierski
Data wyd. 1881
Druk Redakcya Wędrowca
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Marocco
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Mekinez.

Po dwudziestu cztéréch dniach miejskiego życia, karawana sprawiła na mnie takie wrażenie, jak gdybym ją widział po raz piérwszy. A jednak żadnéj innéj w niéj zmiany nie zaszło oprócz téj chyba, iż po śród nas, obok Mahomeda Dukalego, jechał manr Scellal, który, chociaż jego sprawa została załatwioną pomyślnie, uważał wszakże za właściwsze i za bardziéj bezpieczne wrócić do Tangieru pod skrzydłem poselstwa, niż pozostać w Fez pod opieką swego rządu. Gdyby w chwili odjazdu przyjrzał się nam jakiś przenikliwy badacz, stosownie do tego, czy okiem pessymisty, czy téż okiem optymisty patrzyłby na nas, w wyrazie naszych twarzy zauważyłby albo niezadowolenie albo pogodę i spokój, wynikające ztego głębokiego przeświadczenia, iż odjazd nasz z prześwietnéj stolicy Marokko nie pogrąży w rozpaczy ani jedaéj piękności, iż nie pozostawiamy w niéj żadnego obrażonego małżonka, iż nie zakłóciliśmy spokojności żadnéj rodziny, iż nawet żaden kraj zasłony kobiécéj nie został przez nas sprofanowany. Oprócz tego, na wszystkich twarzach z pod parasoli, kapeluszy, chustek, któremi większa część udających się w podróż pokryła sobie głowy, aby się zasłonić przed skwarem słonecznym i kurzem, malowała się myśl o powrocie, o rodzinie, o kraju. Słońce piekło straszliwie. Niestety! od naszego przyjazdu ta jedna wielka zaszła zmiana, iż słońce z majowego zmieniło się w czerwcowe! Termometr wskazywał czterdzieści dwa stopnie w chwili odjazdu, a przed nami rozścielała się dwuchset milowa przestrzeń afrykańskiéj ziemi. Ta myśl zatruwała do pewnego stopnia owo wewnętrzne zadowolenie, spowodowane tém, iż opuszczamy Fez z wolném od zgryzot sumieniem.
Aby wrócić do Tangieru musieliśmy jechać na Mekinez, ztamtąd do Laracze; z Laracze wzdłuż wybrzeża oceanu do Arzilli, a z Arzilli do Ain-Dalii, gdzieśmy po raz piérwszy obozem stanęli.
Około pięciudziesięciu kilometrów drogi, które dzielą Fez od Mekinez, przebyliśmy w ciągu trzech dni.
Kraj, przez któryśmy teraz jechali, niewiele się różnił od miejscowości widzianych uprzednio po drodze do Fezu: zawsze te same łany jęczmienia i pszenicy, którą tu i owdzie już żąć rozpoczęto; te same czarne duary i wielkie przestrzenie porosłe mastykowém drzewkiem i karłowatą palmą, i grunta faliste i kamieniste wzgórza i wyschłe łożyska małych potoków, i palmy samotne i kuby białe i spokój wspaniały i jakiś smutek rozlany na tych bezbrzeżnych przestworach. Ale z powodu pobliża dwu wielkich miast spotykaliśmy teraz daleko więcéj ludzi niż na drodze z Tangieru do Fezu: karawany wielbłądów, wielkie trzody, kupców pędzących na targ do Fezu stada koni prześlicznych; świętych, którzy kazali na pustyni, gońców pieszych i konnych, gromadki arabów uzbrojonych w sierpy, którzy szli na żniwa, i od czasu do czasu jakąś bogatą maurytańską rodzinę, udającą się do Fez z całą swą służbą. Jedna z nich mianowicie, rodzina pewnego zamożnego kupca z Mekinez, którego znał Dukali, tworzyła całą długą karawanę. Na przodzie postępowali słudzy ze strzelbami przez ramię; a za nimi jechał ów kupiec, głowa rodziny, człowiek piękny, o poważnym wyrazie twarzy, z czarną brodą, w białym zawoju, na mule we wspaniałym rzędzie; jedną ręką, w któréj miał cugle, podtrzymywał trzyletniego chłopczyka, siedzącego przed nim na siodle; drugą ściskał dłonie kobiéty całkiem owiniętéj w zasłonę, zapewne ulubionéj żony, która siedząc za nim konno na mule tuliła się do niego (może dla tego, że się nas zlękła) i tak mocno opasała go ramionami jakgdyby chciała udusić go w tym uścisku. Inne kobiéty, wszystkie z zasłoniętemi twarzami, konno na mułach jechały za swoim panem; za nimi podążali krewni, uzbrojeni jak na wojenną wyprawę, dzieci i wyrostki, czarne niewolnice z niemowlętami na ręku; daléj arabowie ze służby piechotą ze strzelbami; muły i osły obładowane materacami, poduszkami, kobiercami, odzieniem, naczyniem, zawiniątkami; a na ostatku inni słudzy pieszo, niosący klatki z papugami i kanarkami. Kobiéty, mijając nas staranniej otuliły swe twarze w baiki, kupiec, nie obdarzył nas ani jedném spojrzeniem, jego krewni popatrzyli na nas z niedowierzaniem, dwoje dzieci płakać zaczęło.
Trzeciego dnia naszéj podróży wydarzył się bardzo smutny wypadek. Biédny pan Miguerez, rozchorowawszy się na drugim noclegu, na okropną scyatykę, musiał być przewiezionym do Mekinez w rodzaju lektyki, sporządzonéj naprędce z płóciennego łóżka i z dwu namiotowych belek, które zawieszono na grzbietach dwu mułów; ta ciężka jego choroba niewypowiedzianie zasmuciła nas wszystkich. Karawana rozdzieliła się na dwie części. Serce ściskało się nam boleśnie, każdą razą, gdy oglądając się poza siebie, dostrzegaliśmy na wierzchołku jakiegoś wzgórza a następnie zwolna spuszczającą się na dół, tę lektykę otoczoną żołniérzami na koniach, poganiaczami mułów, służącymi, przyjaciółmi milczącymi i posępnymi jak orszak żałobny; na widok tego jak od czasu do czasu lektyka stawała i wszyscy nachylali się nad chorym a następnie w dalszą drogę ruszając dawali nam znak ruchami rąk i głowy, iż stan naszego przyjaciela coraz się pogarsza!
Po wyjeździe ze stolicy pierwszego dnia stanęliśmy obozem jeszcze na równinie Fezu; drugiego dnia na prawym brzegu rzéki Mduma, o pięć godzin drogi od Mekinez. Tu kapitan di Boccard dał nam nowy dowód swój odwagi i niepospolitéj zręczności. Było to nad wieczorem; wyszliśmy wszyscy na przechadzkę, kierując się w stronę wielkiego duaru, położonego na brzegu rzeki w półmilowéj odległości od obozu. Cała ludność duaru, zaciekawiona, pośpieszyła na nasze spotkanie. W tém miejscu na rzece był most o jednym luku, w stylu arabskim; most stary wprawdzie, ale, oprócz małoznaczących uszkodzeń, cały jeszcze i mocny, a obok niego szczątki innego mostu, częścią osadzone, że tak powiem, w kamienistych, wysokich brzegach, częścią nagromadzone w samem łożysku rzeki. Na lewym brzegu, o jakie pięćdziesiąt kroków od mostu, znajdował się wielki kawał starego muru; pozostały tam również ślady fundamentów, oraz kilka wielkich, ociosanych kamieni, które naprowadzały na myśl, iż tu niegdyś musiał się wznosić jakiś gmach okazały. Daléj ulica była pusta. Miały to być, jak nam mówiono, szczątki arabskiego miasta Mduma, wzniesionego na gruzach innego miasta, które to istniało jeszcze za czasów przedmuzułmańskich. Dla tego zaczęliśmy szukać śród gruzów, w nadziei znalezienia jakichś śladów budownictwa rzymskiego; lecz nadzieja nas zawiodła; bo czy to, że nie umieliśmy szukać, czy, że takich śladów wcale nie było, dość, iż nie odkryliśmy nic zgoła ku wielkiemu zadowoleniu arabów, którzy myśleli zapewne, iż szukamy na podstawie skazówek naszych ksiąg dyabelskich jakichś skarbów ukrytych tu przez Rumlów (rzymian), od których, w ich mniemaniu, wszyscy chrześcianie pochodzą. Jednakże kapitan di Boccard, gdy powtórnie przez most przechodził, aby do obozu powrócić, spostrzegł w dole na rzece na wierzchołku olbrzymiego głazu, całkiem niemal piramidalnego kształtu, kilka czworokątnych kamieni, a na nich jakieś skazy, zdaleka podobne do głosek; ta okoliczność, iż znajdowały się tam, jakby z umysłu umieszczone by je z mostu widziéć było można, zdawała się potwierdzać to mniemanie. Kapitan powiedział, iż chce iść zbliska im się przyjrzéć. Wszyscy zaczęliśmy mu odradzać. Brzegi były bardzo urwiste, łożysko rzeki usiane ostremi kamieniami, prąd wody szybki, wreszcie sam głaz, na którym znajdowały się owe kamienie z czémś do napisu podobném, wysoki i tak stromy, że dostanie się na szczyt jego mogło być albo całkiem niemożliwe, albo połączone z wielkiém niebezpieczeństwem. Ale kapitan di Boccard jestto jeden z tych ludzi, którzy skoro sobie cóś raz postanowią, na nic się już nie zda odwodzić ich od powziętego zamiaru: muszą dokazać swego lub zginąć. Jeszcześmy nie zdołali wyrazić mu wszystkich naszych uwag i obaw, gdy już szybko spuszczać się zaczął po stromym brzegu ku wodzie w swych długich butach z ostrogami, które wcale a wcale nie mogły mu ułatwiać niebezpiecznej wyprawy. Ze stu arabów, z wysokich wybrzeży i z mostu przyglądało się nam ciekawie; a zaledwie spostrzegli i zrozumieli dokąd to kapitan dostać się zamierza, tak szalonym, tak niepodobnym do wykonania wydał się im jego zamiar, iż na głos śmiać się zaczęli. Potém widząc, że się zatrzymał nad wodą i pogląda na prawo i na lewo szukając jakiegoś przejścia, w mniemaniu, że się zląkł, że mu odwagi zabrakło, wybuchli śmiéchem jeszcze głośniejszym, jeszcze bardziéj zuchwałym. Żaden z nas, powiedział jeden z nieb, nie zdołał nigdy dostać się na ów kamień: zobaczymy czy tego dokaże nazareńczyk. I rzeczywiście, oprócz kapitana, nikt z nas nie potrafiłby tego dokonać; ale kapitan był to właśnie najbardziéj zręczny i przedsiębierczy człowiek z całego poselstwa. Śmiéchy arabów stały się dlań ostatecznym bodźcem. Od razu skoczył na przód, znikł pośród zarośli, ukazał się następnie na kamienia wystającym z wody w pewnej odległości od brzegu i tak coraz daléj, z kamienia na kamień, skacząc jak kot, pełzając, czépiając się krzewin, narażając się co najmniéj razy dziesięć na wpadnięcie do rzeki lub na roztrzaskanie sobie głowy, dostał się do podnóża głazu i nie odpocząwszy ani chwili, czepiając się za każdy krzak i za wszystkie wklęsłości skały, wdrapał się na wierzchołek i stanął jak posąg. Odetchnęliśmy swobodniéj, arabowie oniemieli z podziwu; zwyciężyła Italia! Kapitan ani jedném spojrzeniem nie obdarzył swych zawstydzonych przeciwników. i zaledwie rozpoznawszy, że owe kamienie, na które patrząc zdaleka, zdawało mu się, iż widzi starożytny napis, są tylko resztkami wapna z poręczy starego mostu, spuścił się na dół z innéj strony i w kilku skokach dostał się na brzeg, gdzie został powitany przez nas z czcią bohatérowi należną.
Droga od Mdumy do Mekinez była całém pasmem złudzeń optycznych tak dziwnych, iż gdyby nie straszliwy upał, zabawilibyśmy się wybornie. Ujechawszy mil parę od miejsca noclegu, spostrzegliśmy w oddali, śród olbrzymiéj, pustéj równiny, białe minarety 3Iekinez i ucieszyliśmy się niepomału, że od miasta tak mała już dzieli nas przestrzeń. Lecz to co się nam wydawało równiną, było natomiast całym szeregiem ciągnących się za sobą, równoległych dolinek, poprzedzielanych szerokimi falami gruntu jednakowéj wysokości, które zdaleka przedstawiały obraz nieprzerwanéj, gładkiéj przestrzeni. W miarę tego, jak posuwaliśmy się naprzód, miasto ukazywało się i nikło na przemiany, a ponieważ dolinki były strome, kamieniste i możliwe do przebycia jedynie po ścieżkach wijących się, krętych i przykrych, przeto droga, którą mieliśmy jeszcze przed sobą, okazała się dwa razy dłuższą, niż sądziliśmy z początku; zdawało się że miasto oddala się w miarę tego, jak się my posuwamy naprzód; w każdéj dolince w serca nasze wstępowała nadzieja, na każdéj wyżynie czekało nas przykre rozczarowanie i wówczas z piersi naszych wydobywały się westchnienia żałośne, i skargi ciche, i głośne narzekania, i najuroczystsze zapewnienia, wypowiadane rozgniewanym głosem, wyrzeczenia się wszelkich podróży do Afryki, w jakimbądź celu i w jakichbądź warunkach. Nareszcie przy boskiéj pomocy, wyjeżdżając z lasku dzikich oliwek, spostrzegliśmy o paręset kroków przed sobą owo miasto upragnione i od razu na jego widok wszystkie skargi zmieniły się w okrzyk podziwu.
Mekinez, położone na długiem wzgórzu, otoczone ogrodami, opasane trzema rzędami grubych murów z blankami, uwieńczone minaretami i palmami, wesołe i wspaniałe jakby przedmieście Konstantynopola, całe przedstawiało się naszym oczom, zarysowując tysiące swoich tarasów na lazurowani tle nieba. Ani jeden słupek dymu nie wychodził z pośród tego mnóstwa domów, ani ducha żywego nie było na tarasach i przed marami, żaden gwar, żaden odgłos nie doleciał do nas: udawało się, iż to jakieś miasto wyludnione, albo olbrzymia scena teatralna.
Zaraz rozpięto namiot jadalny śród pola leżącego odłogiem, w odległości dwustu kroków od jednéj z piętnastu bram miasta, i wkrótce po tém zasiedliśmy do stołu, aby, wyrażając się stylem wytwornych prozatorów „zaspokoić przyrodzony pociąg do napoju i jadła.“
Zaledwieśmy usiedli, ukazał się w bramie miasta i ka nam zaczął się zbliżać oddział jeźdźców, ubranych wspaniale, poprzedzany przez szereg żołnierzy piechoty.
Był to gubernator Mekinez ze swymi krewnymi i przyjaciółmi.
O dwieście kroków od namiotu pozsiadali ze swych koni, przybranych we wszystkie barwy tęczy i pośpieszyli ku nam wszyscy razem, wołając: Witajcie! Witajcie! Witajcie! Gubernator był to młody człowiek, o miłej, łagodnej twarzy, czarnych oczach i miękkiéj lśniącéj, czarnéj brodzie; wszyscy inni, mężczyźni od czterdziestu do pięciudziesięciu lat, wysokiego wzrostu, z gęstym zarostem, ubrani biało, a tak strojni, wytworni, uperfumowani, jakgdyby ich przed chwilą z pudełeczka wyjęto. Uścisnęli nam dłonie, obchodząc stół do koła drobnymi kroczkami niby w tańcu i uśmiéchając się wdzięcznie; po tém zgromadzili się wszyscy za gubernatorem. Jeden z nich, spostrzegłszy na ziemi kawałeczek chleba, podniósł go i położył na stole, wymawiając przytém kilka wyrazów, które zapewnie musiały znaczyć: Wybaczcie, panowie: koran zabrania marnowania chleba: jako prawowity muzułmanin czynię moja powinność. Gubernator ofiarował nam wszystkim w swoim domu gościnność, która została przyjętą, i wkrótce obóz wyludnił się, bo w nim pozostali tylko dwaj malarze i ja, czekając aż się zmniejszy upał, aby się udać do miasta.
Selam dotrzymywał nam towarzystwa, prawiąc o cudach Mekinez.
— W Mekinez, powiadał, są najpiękniejsze kobiéty z całego Marokko, najpiękniejsze ogrody z całéj Afryki i najwspanialszy pałac sułtański z całego świata. Mekinez używa istotnie téj sławy w państwie marokańskiem. Powiedzieć mekinka, znaczy tyleż co piękna, mekificzyk zaś, tyleż co zazdrosny. Pałac sułtański, wzniesiony przez Mulej-Ismaela, który w roku 1703 mieszkał tam z cztérma tysiącami kobiét i z ośmiuset siódmiudziesięciu siedmiu swemi dziećmi, miał w obwodzie dwie mile i był ozdobiony marmurowemi kolumnami, sprowadzonemi częścią ze zwalisk miasta Faraona w pobliżu Mekinez, częścią z Marsylii i Liworno. Był tam wielki alkazar, w którym sprzedawały się najbardziéj kosztowne europejskie tkaniny, rozległy rynek połączony z miastem ulicą, którą zdobiło sto fontann, olbrzymi park z drzew oliwnych, siédm wielkich meczetów, silna załoga artyleryi, która trzymała na wodzy berberów z gór pobliskich, skarb sułtana, składający się z pięciuset tysięcy milionów franków i pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. którzy uchodzili za najbardziéj oświeconych i gościnnych ludzi z całego państwa.
Selam, przyciszonym głosem i tajemniczymi ruchami opisał nam miejsce, gdzie się przechowuje sułtański skarb, o którym nikt nie wie ile obecnie wynosi, lecz który niezawodnie musiał się bardzo zmniejszyć po ostatnich wojnach, a kto wie nawet czy jeszcze tyle z niego pozostało, aby zasługiwał na nazwę skarbu. W pałacu sułtana, mówił Selam, jest inny pałac, cały z kamienia, do którego światło wpada z góry, i który otaczają trzy rzędy murów. Wchodzi się do niego przez drzwi żelazne, za temi piérwszemi drzwiami są drugie drzwi żelazne, za drugiemi trzecie. Daléj jest korytarz niski i ciemny, przez który ze świécą trzeba przechodzić; posadzka w nim z czarnego marmuru, i ściany czarne, i sklepienie czarne, i powietrze jakieś grobowe. W głębi korytarza znajduje się wielka sala, a w środku sali jest otwór, który prowadzi do głębokiego podziemia. Do tego podziemia cztéry razy do roku trzystu murzynów wrzuca garściami złote i srebrne pieniądze, które sułtan przysyła. Sułtan najczęściéj sam jest przytém obecny. Murzyni, którzy w sali pracują, na całe życie są zamknięci w pałacu. Tych, którzy pracują w podziemiu, dopiéro po śmierci z niego wynoszą. A w sali pod ścianami stoi dziesięć urn glinianych, z głowami dziesięciu niewolników, którzy niegdyś usiłowali skraść nieco pieniędzy. Mulej Soliman kazał ścinać głowy wszystkim murzynom zaledwie wrzucili pieniądze do podziemia. I żaden człowiek nigdy żywcem nie wyszedł z tego pałacu, oprócz sułtana naszego miłościwego władzcy.
Opowiadał nam te okropności, nie okazując najmniejszego oburzenia; przeciwnie, niemal z uwielbieniem, jakgdyby to były rzeczy nadludzkie, fatalistyczne, o których człowiek nie powinien sądu wydawać, dla których nie może miéć innego uczucia, oprócz ślepego uszanowania.
— Był sobie niegdyś, bardzo już dawno, pewien król Mekinezu, ciągnął daléj po chwili ze swą niezakłóconą powagą, stojąc po środku naszego namiotu, z ręką opartą na szabli: król, który chciał połączyć Mekinez z Marokko drogą opasaną wysokimi murami; a to dlatego, by ludzie ociemniali mogli udawać się z jednego miasta do drugiego bez przewodnika. A król ten był okrutny i przebiegły i miał taki pierścień, iż za pomocą jego mógł wyzwać z piekła wszystkich szatanów i kazać im sobie służyć. To téż ich przyzwał i rozkazał im ową drogę zbudować. Były ich niezliczone tysiące, i każdy z nich dźwigał tak wielki kamień, że stu ludzi nie potrafiłoby ruszyć go z miejsca; tych zaś szatanów, którzy pracować nie chcieli, król kazał żywcem zamurować w murach drogi, a kości ich dotychczas jeszcze widziéć można (rzeczywiście w starych murach, w pobliżu Mekinez, natrafiają często na kości ludzkie, lecz to są kości niewolników chrześciańskich, które odnajdują również w murach Sale i Rabattu). Już mury opasujące drogę ciągnęły się na tak długiéj przestrzeni, że śród nich cały dzień iść było można, a wszyscy cieszyli się nadzieją, iż droga wkrótce ukończoną zostanie. Lecz ten król nie podobał się Allahowi. i Allali nie chciał, aby droga była ukończoną. Dnia pewnego, kiedy używał konnéj przejażdżki, przyglądając się robotom, jakaś uboga wiejska kobiéta zatrzymała go i rzekła: I dokądże zmierzasz z tą drogą, zuchwały królu? Do piekła! odrzekł król niecierpliwie. Idź więc do niego! zawołała kobiéta. Na te jéj słowa król spadł z konia nieżywy mary runęły, szatani rozrzucili kamienie po polach a droga pozostała niedokończoną na zawsze.
— I ty wierzysz, Selamie. żęto wszystko prawdą jest? spytałem.
— A pewno, że wierzę, odpowiedział zdziwiony widocznie mojém zapytaniem.
— Wierzysz w szatanów?
— Czy wierzę! Alboż w nich można nie wierzyć!
— Widziałeś ich kiedy?
— Nie! nigdy! I dla tego sądzę, że już ich teraz nie ma na ziemi; a gdy mi kto powie: Strzeż się przejeżdżać w nocy po téj a téj drodze, bo tam są szatani, zaraz tam śpieszę, bo wiem, że szatani to ludzie, a ja, gdy dzielnego mam konia i strzelbę, to się nikogo nie lękam.
— Dla czegóż sądzisz, że dawniej byli szamani na świecie a teraz ich niema?
— Dla czego! odrzekł oddalając się: oto dlatego, że dawniéj świat był nie ten co dzisiaj. A dlaczego, mógłbym się ja również pana zapytać, niegdyś ludzie byli wyżsi, dnie dłuższe, a zwierzęta mówiły!
I odszedł, z politowaniem potrząsając głową.
— Ponieważ poseł obiadował dnia tego w mieście, więc Selam i inni żołniérze eskorty kłusowali ustawicznie od obozu do miasta i od miasta do obozu, ku wielkiemu zadowoleniu memu i obu malarzy, bo nigdy silniéj jak w tym dniu nie uderzyło nas owo wielkie przeciwieństwo, które zachodziło pomiędzy majestatem ich powierzchowności a skromnymi, nizkimi ich obowiązkami. Oto naprzykład Hamed na prześlicznym czarnym koniu wypada z bramy Mekinez i pędzi jak strzała przez pola. Jego wysoki zawój w blasku słonecznym bieleje jak śnieg szczytów alpejskich; jego wielki płaszcz niebieski faluje i wzdyma się jakby płaszcz królewski; jego puginał iskrzy się; od całéj jego postaci pięknéj i wspaniałéj bije majestat księcia i męstwo rycerza. Ilóż to ślicznych obrazów przywodzi na myśl ten jeździec muzułmański, który niby duch, niby mara, pędzi pod murami średniowiecznego grodu! Dokąd śpieszy? Czy to by porwać najpiękniejszą córę baszy miasta Faraona? Czy to by wyzwać dzielnego kaida z Uazzan, narzeczonego téj, którą kocha? Czy to by swe żale i smutki wynurzyć przed świętym starcem stuletnim, który od lat ośmiudziesięciu modli się na szczycie góry Zerhun, w świętéj zauia Mulej Edrisa?
Nie, on śpieszy do obozu po smażone kartofle na obiad dla posła.
Pod wieczór malarze i ja udaliśmy się do miasta konno na naszych mułach, z cztérma żołniérzami gubernatora Mekinez, którzy towarzyszyli nam piechoty i którzy w miejsce strzelb byli uzbrojeni w kije i powrozy z węzłami. Jednak przed wyjazdem, przy pomocy Hameda pełniącego obowiązki tłumacza, zrobiliśmy z żołniérzami taką umowę, iż w jakiejkolwiekbądź części miasta znajdować się będziemy, skoro tylko wszyscy trzéj razem uderzymy w dłonie, oni obowiązani są natychmiast najbliższą drogą odprowadzić nas do obozu.
Przejechaliśmy przez jednę bramę, następnie przez drugą, do któréj od téj pierwszéj wiodła bardzo stroma droga pod górę i znaleźliśmy się w środku miasta. Uczucie miłéj niespodzianki było tu piérwszem naszem wrażeniem. Mekinez, które wystawialiśmy sobie jeszcze bardziéj posępném niż Fez, jest to natomiast miasto wesołe, pełne zieleni, mające wprawdzie wiele krętych ulic, lecz szerokich i opasanych nizkimi domami i niezbyt wysokimi murkami, po za którymi oko dostrzega prześliczne wzgórza pobliskie. Zewsząd z poza domów widać: tu minaret wysmukły, tam palmę, tam znowu kawał muru z blankami; co krok fontanna lub brama ozdobiona arabeskami; dęby i figowe drzewa cieniste, wspaniałe, na ulicach i placach; a wszędzie powietrze czyste i zdrowe, i światło, i jakiś zapach wsi, i spokój książęcego grodu, który podupadł wprawdzie lecz nie zamarł. Po dość długiém krążeniu po ulicach miasta, znaleźliśmy się na placu szérokim, na który wychodzi wspaniała fasada gubernatorskiego pałacu, połyskująca od prześlicznych stubarwnych mozaik; właśnie w owéj chwili na tę fasadę padały ostatnie promienie słońca, w których tak się iskrzyła, takie siała blaski, jak wysadzane perłami zaczarowane pałace wschodnich podań. Dziesięciu żołnierzy odbywało lab-el-barode, do pięciudziesięciu ludzi ze służby i straży gubernatorskiéj siedziało przede drzwiami, plac był pusty. Jakże to piękny był widok! Ta błyszcząca fasada, ci jeźdźcy, te wieże, ten plac samotny, ten zachód słońca, wszystko to razem tworzyło obraz tak czysto maurytański, tak żywo przedstawiający czasy minione, zawierający tyle wspomnień dziejowych, tyle poezyi, tyle marzeń, tyle podań, iż przez czas pewien, wszyscy trzej, zapatrzeni, zachwyceni, milczeliśmy, nie mogąc oczu od niego oderwać. Ztamtąd żołniérze zaprowadzili nas do jednéj z bram miejskich, wielkiéj, pomnikowych, szlachetnych kształtów, przybranéj również od podstaw aż do szczytu w drobną i różnobarwną mozaikę, która błyszczała w słońcu jak miriady rubinów, szafirów i szmaragdów, oprawionych w łuku tryumfalnym z kości słoniowéj; malarze naszkicowali tę prześliczną bramę w swoich albumach, i wróciliśmy do miasta. Dotąd ludzie, których napotykaliśmy po drodze, na nasz widok nie okazywali nic oprócz ciekawości, a nawet zdawało nam się, iż tutejsi mieszkańcy patrzą na nas nieco łaskawiéj niż mieszkańcy Fezu. Lecz nagle, bez najmniejszego powodu, zmieniło się usposobienie szanownych oby wateli Mekinez. Najprzód stare baby zaczęły na nas poglądać tak, że aż nas przechodziło mrowie, potém chłopcy uliczni rzucali kamykami w nasze muły, potém cały ich rój nas otoczył, poprzedzając nas i biegnąc za nami z wrzaskiem, z hałasem piekielnym. Żołniérze, ma się rozumiéć, nie pozostali bezczynni. Dwu z nich stanęło na przodzie, dwu z tyłu za nami, i rozpoczęli prawdziwy bój z ulicznikami, wiążąc najbliższych, ciskając kamieniami w dalszych, ścigając najbardziéj zuchwałych. Ale wszystko to na nic się nie zdało. Nie odważając się bombardować kamieniami, ulicznicy zaczęli ciskać w nas zgniłemi pomarańczami, skórkami od cytryn, suchym gnojem, a grad tych pocisków stał się wkrótce tak gęsty, iż zaczęliśmy sami prosić żołniérzy, aby zaprzestali walczyć w naszéj obronie, gdyż to może bardziéj jeszcze pogorszyć nasze położenie, już i bez tego nader opłakane. Ale rozjątrzeni żołniérze, czy to że nas nie zrozumieli, czy że usłuchać nie chcieli, dość, iż nie zaprzestali walki, a nawet podwoili zawziętość. Nie mogąc całéj swéj złości wywrzéć na ulicznikach, zwrócili ją na ludzi dorosłych. Skoro tylko zaokrąglony brzuszek spokojnego obywatela miasta ukazywał się we drzwiach jakiegoś domu, natychmiast skraplali go sznurem, a to na znak przestrogi: każdy przechodzień, który, mijając nas, nie dość się przyciskał do muru, dostawał takiego szturchańca, iż na dziesięć kroków odlatywał jak piłka; każdéj staréj babie, która krzywém okiem na nas spojrzała, wygrażali pięściami pod nosem, wrzeszcząc jéj nad uchem jakieś przekleństwa i połajanki. Oburzeni tém grubiańskiém postępowaniem, energicznymi ruchami wyraziliśmy żołniérzom nasze niezadowolenie i kazaliśmy im natychmiast zaprzestać. Ale tym utrapionym obrońcom wydało się, że im wyrzucamy zbytnie pobłażanie i z większy jeszcze zajadłością zaczęli kropić na prawo i na lewo. Na dobitkę, dwu chłopców dziesięcio czy dwunastoletnich, uzbrojonych w kije, może krewnych naszych żołniérzy, przyłączyło się do eskorty, i zaczęło tak niemiłosiernie okładać kijami swymi mężczyzn, kobiéty, osły, muły, przechodniów bliższych i dalszych, że sami żołniérze zostali zmuszeni hamować ich zapał niewczesny. Każdą razą, gdy któś obrywał od nich po karku, obaj jednocześnie oglądali się na nas trzech, jakby dla przypomnienia nam, iż za taką waleczność powinniśmy ich wynagrodzić; na biédę jeszcze nas jakiś śmiéch szalony napadł, a chłopcy, widząc że się śmiejemy, uważali to za zachętę, i jak opętani tłukli zwierzęta i ludzi coraz mocniéj. Cóż to z tego będzie? pytaliśmy jeden drugiego. To hańba! To bezecnie! Bunt! Awantura! Już pokrzywdzeni głośno wyrzekać i odgrażać się zaczęli, niejeden z nich pięścią poczęstował chłopaków, zanosiło się na wielką burzę, należało czémprędzéj uciekać z miasta. Niemniéj Ussi jeszcze się wahał, gdy na raz, przejeżdżając przez placyk pełen ludu, muł mój został ugodzony w głowę kamieniem, a potężna marchew w przelocie zawadziła o koniec nosa Ussiego. Wówczas wszyscy trzej, nie ociągając się dłużéj, uderzyliśmy w dłonie; czytelnik pamięta zapewne, ii to był sygnał umówiony do odwrotu. Ale nawet i ten sygnał niewinny nową biedę sprowadził. Żołniérze, aby pokazać że nas zrozumieli, odpowiedzieli również klaśnięciem w dłonie; wszyscy ludzie którzy byli na placu, może chcąc sobie z nas zażartować, także w dłonie bić poczęli; a tymczasem ciągle sypały się na nas skórki od cytryn i przekleństwa, a na otaczających spadały razy kijów. Ten grad pocisków nie ustał i wówczas gdyśmy byli niedaleko bramy, a następnie, kiedy zbliżaliśmy się już do obozu, jeszcze z murów miasta dolatywały do nas okrzyki: Przeklęci ojcowie wasi! Niech ród wasz zaginie. Niech Allah rozkaże upiec cienie waszych pradziadów!
Tak nas przyjęło Mekinez; a wielkie to szczęście naprawdę, iż to było miasto najbardziéj gościnne z całego państwa!
Następnego poranku przyniesiono do obozu lektykę dla lekarza, sporządzoną w ciągu dwudziestu cztérech godzin przez najbieglejszych stolarzy Mekinez, którzy na taką robotę użyliby niezawodnie dwadzieścia cztéry dni, gdyby nie prośba o pośpiech gubernatora, wyrażona im w taki sposób, iż nie spełnić jéj byłoby może trochę niebezpiecznie. Lektyka owa była to machina ciężka i niezgrabna, podobniejsza do klatki na dzikie zwierzęta niż do lektyki dla chorego; niemniéj wszakże zrobiona daleko lepiéj niż to sobie myśleliśmy; a robotnicy, którzy w naszych oczach ostatecznie ją wykończyli, byli ze swego dzieła tak dumni i tak pewni, iż nas w podziw wprawi i w zachwyt, że pracując drżeli z wzruszenia a za każdém naszém słowem oczy ich błyski miotały. Kiedy pan Morteo każdemu z nich włożył zapłatę do ręki, podziękowali z godnością i odeszli uśmiechając się dumnie jakby chcieli powiedziéć: Zarozumiałe nieuki, pokazaliśmy wam co to my za ludzie!
Ozachodzie słońca pożegnaliśmy Mekinez i w ciągu dwu godzin, jechaliśmy przez najcudniejszą okolicę, jaką kiedy mógł sobie wymarzyć malarz krajobrazów. Widzę, czuję dziś jeszcze nieopisany urok tych zielonych wzgórków, usianych krzakami róż, mirtów, aloesów i oleandrów pokrytych kwieciem; to wspaniałe ozłocone zachodzącém słońcem miasto, które powoli znikało nam z oczu, minaret po minarecie, palma po palmie, taras po tarasie, i które im bardziej malało, tém wyżéj zdawało się w górę podnosić, jakgdyby pod niém rosło wzgórze służące mu za podstawę; ową rozkoszną woń ziół i kwiatów, napełniającą powietrze, i wodę odbijającą w zwierciadlanéj swój toni żywe a tak rozmaite barwy eskorty; i nieskończony, rzewny smutek tego różanego nieba... widzę to wszystko, czuję, lecz, niestety, oddać czaru takiego obrazu, moje nieudolne pióro nie potrafi!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.