Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/440

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

3Iekinez i ucieszyliśmy się niepomału, że od miasta tak mała już dzieli nas przestrzeń. Lecz to co się nam wydawało równiną, było natomiast całym szeregiem ciągnących się za sobą, równoległych dolinek, poprzedzielanych szerokimi falami gruntu jednakowéj wysokości, które zdaleka przedstawiały obraz nieprzerwanéj, gładkiéj przestrzeni. W miarę tego, jak posuwaliśmy się naprzód, miasto ukazywało się i nikło na przemiany, a ponieważ dolinki były strome, kamieniste i możliwe do przebycia jedynie po ścieżkach wijących się, krętych i przykrych, przeto droga, którą mieliśmy jeszcze przed sobą, okazała się dwa razy dłuższą, niż sądziliśmy z początku; zdawało się że miasto oddala się w miarę tego, jak się my posuwamy naprzód; w każdéj dolince w serca nasze wstępowała nadzieja, na każdéj wyżynie czekało nas przykre rozczarowanie i wówczas z piersi naszych wydobywały się westchnienia żałośne, i skargi ciche, i głośne narzekania, i najuroczystsze zapewnienia, wypowiadane rozgniewanym głosem, wyrzeczenia się wszelkich podróży do Afryki, w jakimbądź celu i w jakichbądź warunkach. Nareszcie przy boskiéj pomocy, wyjeżdżając z lasku dzikich oliwek, spostrzegliśmy o paręset kroków przed sobą owo miasto upragnione i od razu na jego widok wszystkie skargi zmieniły się w okrzyk podziwu.
Mekinez, położone na długiem wzgórzu, otoczone ogrodami, opasane trzema rzędami grubych murów z blankami, uwieńczone minaretami i palmami, wesołe i wspaniałe jakby przedmieście Konstantynopola, całe