Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/439

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wałym. Żaden z nas, powiedział jeden z nieb, nie zdołał nigdy dostać się na ów kamień: zobaczymy czy tego dokaże nazareńczyk. I rzeczywiście, oprócz kapitana, nikt z nas nie potrafiłby tego dokonać; ale kapitan był to właśnie najbardziéj zręczny i przedsiębierczy człowiek z całego poselstwa. Śmiéchy arabów stały się dlań ostatecznym bodźcem. Od razu skoczył na przód, znikł pośród zarośli, ukazał się następnie na kamienia wystającym z wody w pewnej odległości od brzegu i tak coraz daléj, z kamienia na kamień, skacząc jak kot, pełzając, czépiając się krzewin, narażając się co najmniéj razy dziesięć na wpadnięcie do rzeki lub na roztrzaskanie sobie głowy, dostał się do podnóża głazu i nie odpocząwszy ani chwili, czepiając się za każdy krzak i za wszystkie wklęsłości skały, wdrapał się na wierzchołek i stanął jak posąg. Odetchnęliśmy swobodniéj, arabowie oniemieli z podziwu; zwyciężyła Italia! Kapitan ani jedném spojrzeniem nie obdarzył swych zawstydzonych przeciwników. i zaledwie rozpoznawszy, że owe kamienie, na które patrząc zdaleka, zdawało mu się, iż widzi starożytny napis, są tylko resztkami wapna z poręczy starego mostu, spuścił się na dół z innéj strony i w kilku skokach dostał się na brzeg, gdzie został powitany przez nas z czcią bohatérowi należną.
Droga od Mdumy do Mekinez była całém pasmem złudzeń optycznych tak dziwnych, iż gdyby nie straszliwy upał, zabawilibyśmy się wybornie. Ujechawszy mil parę od miejsca noclegu, spostrzegliśmy w oddali, śród olbrzymiéj, pustéj równiny, białe minarety