Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/441

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zpredstawiało się naszym oczom, zarysowując tysiące swoich tarasów na lazurowani tle nieba. Ani jeden słupek dymu nie wychodził z pośród tego mnóstwa domów, ani ducha żywego nie było na tarasach i przed marami, żaden gwar, żaden odgłos nie doleciał do nas: udawało się, iż to jakieś miasto wyludnione, albo olbrzymia scena teatralna.
Zaraz rozpięto namiot jadalny śród pola leżącego odłogiem, w odległości dwustu kroków od jednéj z piętnastu bram miasta, i wkrótce po tém zasiedliśmy do stołu, aby, wyrażając się stylem wytwornych prozatorów „zaspokoić przyrodzony pociąg do napoju i jadła.“
Zaledwieśmy usiedli, ukazał się w bramie miasta i ka nam zaczął się zbliżać oddział jeźdźców, ubranych wspaniale, poprzedzany przez szereg żołnierzy piechoty.
Był to gubernator Mekinez ze swymi krewnymi i przyjaciółmi.
O dwieście kroków od namiotu pozsiadali ze swych koni, przybranych we wszystkie barwy tęczy i pośpieszyli ku nam wszyscy razem, wołając: Witajcie! Witajcie! Witajcie! Gubernator był to młody człowiek, o miłej, łagodnej twarzy, czarnych oczach i miękkiéj lśniącéj, czarnéj brodzie; wszyscy inni, mężczyźni od czterdziestu do pięciudziesięciu lat, wysokiego wzrostu, z gęstym zarostem, ubrani biało, a tak strojni, wytworni, uperfumowani, jakgdyby ich przed chwilą z pudełeczka wyjęto. Uścisnęli nam dłonie, obchodząc stół do koła drobnymi kroczkami niby w