Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/447

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

konno na naszych mułach, z cztérma żołniérzami gubernatora Mekinez, którzy towarzyszyli nam piechoty i którzy w miejsce strzelb byli uzbrojeni w kije i powrozy z węzłami. Jednak przed wyjazdem, przy pomocy Hameda pełniącego obowiązki tłumacza, zrobiliśmy z żołniérzami taką umowę, iż w jakiejkolwiekbądź części miasta znajdować się będziemy, skoro tylko wszyscy trzéj razem uderzymy w dłonie, oni obowiązani są natychmiast najbliższą drogą odprowadzić nas do obozu.
Przejechaliśmy przez jednę bramę, następnie przez drugą, do któréj od téj pierwszéj wiodła bardzo stroma droga pod górę i znaleźliśmy się w środku miasta. Uczucie miłéj niespodzianki było tu piérwszem naszem wrażeniem. Mekinez, które wystawialiśmy sobie jeszcze bardziéj posępném niż Fez, jest to natomiast miasto wesołe, pełne zieleni, mające wprawdzie wiele krętych ulic, lecz szerokich i opasanych nizkimi domami i niezbyt wysokimi murkami, po za którymi oko dostrzega prześliczne wzgórza pobliskie. Zewsząd z poza domów widać: tu minaret wysmukły, tam palmę, tam znowu kawał muru z blankami; co krok fontanna lub brama ozdobiona arabeskami; dęby i figowe drzewa cieniste, wspaniałe, na ulicach i placach; a wszędzie powietrze czyste i zdrowe, i światło, i jakiś zapach wsi, i spokój książęcego grodu, który podupadł wprawdzie lecz nie zamarł. Po dość długiém krążeniu po ulicach miasta, znaleźliśmy się na placu szérokim, na który wychodzi wspaniała fasada gubernatorskiego pałacu, połyskująca od prześlicz-