Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/446

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mógłbym się ja również pana zapytać, niegdyś ludzie byli wyżsi, dnie dłuższe, a zwierzęta mówiły!
I odszedł, z politowaniem potrząsając głową.
— Ponieważ poseł obiadował dnia tego w mieście, więc Selam i inni żołniérze eskorty kłusowali ustawicznie od obozu do miasta i od miasta do obozu, ku wielkiemu zadowoleniu memu i obu malarzy, bo nigdy silniéj jak w tym dniu nie uderzyło nas owo wielkie przeciwieństwo, które zachodziło pomiędzy majestatem ich powierzchowności a skromnymi, nizkimi ich obowiązkami. Oto naprzykład Hamed na prześlicznym czarnym koniu wypada z bramy Mekinez i pędzi jak strzała przez pola. Jego wysoki zawój w blasku słonecznym bieleje jak śnieg szczytów alpejskich; jego wielki płaszcz niebieski faluje i wzdyma się jakby płaszcz królewski; jego puginał iskrzy się; od całéj jego postaci pięknéj i wspaniałéj bije majestat księcia i męstwo rycerza. Ilóż to ślicznych obrazów przywodzi na myśl ten jeździec muzułmański, który niby duch, niby mara, pędzi pod murami średniowiecznego grodu! Dokąd śpieszy? Czy to by porwać najpiękniejszą córę baszy miasta Faraona? Czy to by wyzwać dzielnego kaida z Uazzan, narzeczonego téj, którą kocha? Czy to by swe żale i smutki wynurzyć przed świętym starcem stuletnim, który od lat ośmiudziesięciu modli się na szczycie góry Zerhun, w świętéj zauia Mulej Edrisa?
Nie, on śpieszy do obozu po smażone kartofle na obiad dla posła.
Pod wieczór malarze i ja udaliśmy się do miasta