Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/452

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie jakby chcieli powiedziéć: Zarozumiałe nieuki, pokazaliśmy wam co to my za ludzie!
Ozachodzie słońca pożegnaliśmy Mekinez i w ciągu dwu godzin, jechaliśmy przez najcudniejszą okolicę, jaką kiedy mógł sobie wymarzyć malarz krajobrazów. Widzę, czuję dziś jeszcze nieopisany urok tych zielonych wzgórków, usianych krzakami róż, mirtów, aloesów i oleandrów pokrytych kwieciem; to wspaniałe ozłocone zachodzącém słońcem miasto, które powoli znikało nam z oczu, minaret po minarecie, palma po palmie, taras po tarasie, i które im bardziej malało, tém wyżéj zdawało się w górę podnosić, jakgdyby pod niém rosło wzgórze służące mu za podstawę; ową rozkoszną woń ziół i kwiatów, napełniającą powietrze, i wodę odbijającą w zwierciadlanéj swój toni żywe a tak rozmaite barwy eskorty; i nieskończony, rzewny smutek tego różanego nieba... widzę to wszystko, czuję, lecz, niestety, oddać czaru takiego obrazu, moje nieudolne pióro nie potrafi!