Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/451

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

którzy byli na placu, może chcąc sobie z nas zażartować, także w dłonie bić poczęli; a tymczasem ciągle sypały się na nas skórki od cytryn i przekleństwa, a na otaczających spadały razy kijów. Ten grad pocisków nie ustał i wówczas gdyśmy byli niedaleko bramy, a następnie, kiedy zbliżaliśmy się już do obozu, jeszcze z murów miasta dolatywały do nas okrzyki: Przeklęci ojcowie wasi! Niech ród wasz zaginie. Niech Allah rozkaże upiec cienie waszych pradziadów!
Tak nas przyjęło Mekinez; a wielkie to szczęście naprawdę, iż to było miasto najbardziéj gościnne z całego państwa!
Następnego poranku przyniesiono do obozu lektykę dla lekarza, sporządzoną w ciągu dwudziestu cztérech godzin przez najbieglejszych stolarzy Mekinez, którzy na taką robotę użyliby niezawodnie dwadzieścia cztéry dni, gdyby nie prośba o pośpiech gubernatora, wyrażona im w taki sposób, iż nie spełnić jéj byłoby może trochę niebezpiecznie. Lektyka owa była to machina ciężka i niezgrabna, podobniejsza do klatki na dzikie zwierzęta niż do lektyki dla chorego; niemniéj wszakże zrobiona daleko lepiéj niż to sobie myśleliśmy; a robotnicy, którzy w naszych oczach ostatecznie ją wykończyli, byli ze swego dzieła tak dumni i tak pewni, iż nas w podziw wprawi i w zachwyt, że pracując drżeli z wzruszenia a za każdém naszém słowem oczy ich błyski miotały. Kiedy pan Morteo każdemu z nich włożył zapłatę do ręki, podziękowali z godnością i odeszli uśmiechając się dum-