Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/436

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

inni słudzy pieszo, niosący klatki z papugami i kanarkami. Kobiéty, mijając nas staranniej otuliły swe twarze w baiki, kupiec, nie obdarzył nas ani jedném spojrzeniem, jego krewni popatrzyli na nas z niedowierzaniem, dwoje dzieci płakać zaczęło.
Trzeciego dnia naszéj podróży wydarzył się bardzo smutny wypadek. Biédny pan Miguerez, rozchorowawszy się na drugim noclegu, na okropną scyatykę, musiał być przewiezionym do Mekinez w rodzaju lektyki, sporządzonéj naprędce z płóciennego łóżka i z dwu namiotowych belek, które zawieszono na grzbietach dwu mułów; ta ciężka jego choroba niewypowiedzianie zasmuciła nas wszystkich. Karawana rozdzieliła się na dwie części. Serce ściskało się nam boleśnie, każdą razą, gdy oglądając się poza siebie, dostrzegaliśmy na wierzchołku jakiegoś wzgórza a następnie zwolna spuszczającą się na dół, tę lektykę otoczoną żołniérzami na koniach, poganiaczami mułów, służącymi, przyjaciółmi milczącymi i posępnymi jak orszak żałobny; na widok tego jak od czasu do czasu lektyka stawała i wszyscy nachylali się nad chorym a następnie w dalszą drogę ruszając dawali nam znak ruchami rąk i głowy, iż stan naszego przyjaciela coraz się pogarsza!
Po wyjeździe ze stolicy pierwszego dnia stanęliśmy obozem jeszcze na równinie Fezu; drugiego dnia na prawym brzegu rzéki Mduma, o pięć godzin drogi od Mekinez. Tu kapitan di Boccard dał nam nowy dowód swój odwagi i niepospolitéj zręczności. Było to nad wieczorem; wyszliśmy wszyscy na prze-