Mali zwycięzcy/Mały myśliwy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Mali zwycięzcy
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział IV.
Mały myśliwy.

Romek szedł przez las. Rozglądał się ostrożnie i bacznie.
Z pod nóg parę razy wyrywały mu się małe stadka jarząbków, lecz odlatywały i kryły się w gąszczu zarośli modrzewiowych.
Raz tylko jakiś zuchwały jarząbek wzbił się do góry i usiadł na gałęzi, tuż nad głową chłopaka.
Romek wymierzył do niego i wypuścił strzałę. Chybiła jednak i, furknąwszy nad ptakiem, spłoszyła go.
Chłopak poszedł dalej, wspinając się coraz wyżej, ku nagim prawie szczytom. Rosły tam tylko drobne krzaki i kępy szarej, twardej trawy.
Wyszedłszy z lasu na niewielką łąkę, Romek przystanął zdumiony. Na zielonej trawie ujrzał plamy świeżo rozkopanej ziemi i niewielki pagórek, usypany z żółtego piasku i drobnych kamieni.
Na szczycie tych dziwnych pagórków stały jakieś żółto-szare zwierzątka. Siedziały na tylnych łapkach, prężąc opasłe ciała i kręcąc okrągłemi mordkami, na których połyskiwały czarne, ciekawe oczka.
Nagle jedno ze zwierzątek zatrzepotało przedniemi łapkami i wydało przeciągły, ostry świst.
Romek uśmiechnął się. Wiedział teraz, że widzi przed sobą świstaki, uważane w Chinach za największy przysmak.
Na gwizdnięcie stojącego na wierzchołku kopca świstaka, z innych gór wybiegły setki tych gryzoniów.
Śmiesznie i niezgrabnie przewalając się, przebiegały od kopca do kopca, spotykały się, z ciekawością zaglądały sobie w oczy i pochylały pyszczki do ucha sąsiadów. Wydaćby się mogło, że opowiadają sobie coś pod sekretem lub plotkują.
Inne gryzonie zbierały ziarnka, wyrywały korzonki, znosiły do nor odłamki gałęzi.
Trzy duże, grube świstaki, baraszkując i mrucząc, zbliżyły się do chłopaka, stojącego nieruchomo.
Natychmiast mignęła w powietrzu proca, i wyrzucony kamień, gwizdnąwszy przeciągle, ugodził w okrągłą główkę zwierzątka. Upadło bez ruchu. Inne, spostrzegłszy nadbiegającego człowieka, uciekały całym pędem ku osadzie, złożonej z kopców wygrzebanej ziemi, gdzie były ukryte głębokie i zawiłe nory gryzoniów.
Rozległ się trwożny świst i polana opustoszała. Zwierzątka dały nura do swoich podziemnych skrytek.
Uwiązawszy do pasa ciężkiego świstaka, który dosięgał wielkości niedużego psa, ruszył Romek dalej.
Wpobliżu skalistych szczytów, pełnych zwalonych w nieładzie głazów, spotkał chłopak drugą osadę świstaków i, przyglądając się śmigającym wszędzie zwierzątkom, pomyślał:
— Nie zbraknie nam mięsa i skórek na ubranie...
Już chciał ruszyć naprzód, gdy nagle z poza ostrego grzebienia szczytów wyrwało się stado, nigdy dotąd nie widzianych, zwierząt.
— Barany, czy kozły? — pomyślał Romek.
Stadko w dzikim popłochu pędziło niemal naoślep.
Na czele biegł samiec o potężnych zagiętych rogach, pokrytych zmarszczkami. Ciemny, buro-szary grzbiet, jaśniejsza głowa i brzuch migały wśród kamieni. Za samcem pędziły samki i jeszcze jeden samiec, mniejszy od czołowego.
Stadko przebiegało wpobliżu Romka.
Chłopak mógł dobrze przyjrzeć się zwierzętom.
Romek lubił czytać książki podróżnicze, znał więc opisy wypraw azjatyckich Sztellera i Przewalskiego. Poznał dzikie, górskie barany — „argali“.
Biegły tak blisko niego, że mógł je dosięgnąć z procy lub łuku.
Zrozumiał jednak, że ta broń jest za słaba na tak duże zwierzęta, więc pałającemi oczami odprowadzał znikające za skałami stadko.
Natychmiast jednak przyszło mu na myśl, co mogło spłoszyć argali? Uciekały całym pędem i wystraszyły tupotem twardych kopytek świstaki.
Ostrożnie posuwając się ku szczytom gór, Romek rozglądał się dokoła. Dotarłszy do krawędzi skał, skąd spych górski stromo zbiegał na dno wąwozu, zatrzymał się i oglądał okolicę.
Spadziste zbocza gór urywały się i zwisały nad wąską zieloną doliną, porosłą drobnemi krzakami kwitnącego różanecznika i bujną trawą.
Widocznie stadko pasło się tam spokojnie.
Cóż spłoszyło argali?
Nic nie dojrzał chłopak i już chciał zawrócić, gdy nagle spostrzegł, że wysoka trawa porusza się na dnie wąwozu.
Romek wpatrywał się w to miejsce, lecz nie dostrzegł żadnej żywej istoty. Raz tylko wydało mu się, że wpobliżu grzędy kamieni, które stoczyły się z pochyłości góry, mignęło coś żółtą, nakrapianą skórą, lecz zniknęło, jak widmo.
— Bars, czy co? — pomyślał chłopak i serce zaczęło mu żywiej bić w piersi.
Słyszał nieraz o drapieżności i zuchwalstwie plamistego kota azjatyckiego i rozumiał, że ani proca ani łuk z drzewa tamaryndowego nie byłyby dostatecznie skuteczną bronią do walki z barsem. Prawda, że miał ze sobą duży, ostry nóż. Wyciągnął go więc z kieszeni, rozłożył i zatknął za pas.
Z gąszczu krzaków i traw nic jednak nie wychodziło.
Romek rozpoczął szybki odwrót.
Mówił do siebie w duchu:
— Henryk weźmie karabin i zapoluje na argali. Oprócz dobrej pieczeni będziemy mieli piękny kobierzec w naszym domku... A może mu się uda zabić barsa? Szczęśliwy!
Zazdrościł już bratu wspaniałej zdobyczy i postanowił wyprosić u niego karabin, aby mógł zapolować, jak dorosły mężczyzna, jak prawdziwy myśliwy.
Przecinał równinę z osadami świstaków i zbliżał się do lasu.
Na skraju lasu bystre oczy chłopaka dostrzegły pasące się spokojnie zwierzątko, podobne do sarny.
Futerko miało na grzbiecie ciemne, na brzuchu jasno-szare, głowę o dużych uszach i bez rogów, lecz z opuszczającemi się nadół kłami.
— Kabarga! — pomyślał Romek, bo widział to zwierzę w Tientsinie i Szanghaju, dokąd przywozili je z gór Chingana myśliwi chińscy.
Licytowano zwykle tę zdobycz.
Chińczycy bowiem poszukują kabargi, należącej do rodziny jeleni; płacą za nią drogo, ponieważ kabarga posiada na brzuchu gruczoł z aromatycznem piżmem.
Chińscy lekarze używają piżma dla wzmocnienia słabnących sił chorych i starych ludzi; kupcy zaś sprzedają je fabrykantom perfum.
Chłopak padł na ziemię i bez szmeru pełznął do pasącej się spokojnie kabargi.
Doczołgał się do dużego głazu i pomału wytknął głowę.
Zaledwie piętnaście kroków dzieliło go od zdobyczy. Starannie i długo mierzył z łuku.
Zapiała strzała i ugrzęzła ostrzem w szyi kabargi. Zwierzę uczyniło szalony skok, lecz natychmiast upadło na kolana.
Chłopak zerwał się i wypuścił z procy dwa kamienie. Oba trafiły.
Kabarga nie mogła się już podnieść. Romek uderzeniem kamienia przerwał jej cierpienia.
Był dumny ze swej zdobyczy.
— Piękny kobierzec dla domu i perfumy dla Irenki — myślał uradowany.
Z trudem przerzucił zdobycz przez ramię i, uginając się pod jej ciężarem, szedł przez las.
Nie zbłądził, bo pamiętał o radach Henryka.
Wychodząc z domu, robił na drzewach znaki.
Odcinały się bielą świeżego drzewa od czarnych pni i ciemnego igliwia modrzewi.
Znużony, ledwie trzymając się na nogach, dobrnął nareszcie do „obronnego grodu“.
Radosnemi okrzykami powitały dzieci powracającego brata i z podziwem oglądały wspaniałą zdobycz.
Odsapnąwszy i wykąpawszy się w strumyku, jął Romek opowiadać o swoich przygodach i tak zaciekawił brata, że ten postanowił nazajutrz iść na poszukiwanie barsa.
Gdy śpiący już Romek zakończył swoje opowiadanie, Henryk rzekł:
— Widzicie, drodzy moi, jak to jest dobrze dużo czytać! Ile wiadomości dają książki i ile korzyści! Romek przyniósł nam smacznego, tłustego jak prosię, świstaka, poznał argali z opisu i kabargę, która nietylko dostarczy nam świetnego pożywienia, lecz, jeżeli spotkamy więcej tych zwierząt, możemy zebrać sporo piżma, w swoim czasie sprzedać je i pomóc tatusiowi, który przez tę rewolucję jest zagrożony utratą majątku... Czytajcie więc, moi mili, jak najwięcej i jak najuważniej, a ty, Romku, nie śpij, bo musisz jeszcze swojego świstaka spróbować i pomóc mi zdjąć skórę z kabargi, wypruć woreczek piżmowy, bo inaczej nam to wszystko zmarnieje.
Rzekł to ze śmiechem i trącił brata w bok. Ten z trudem podniósł ciężkie powieki, przeciągnął się i ziewnął tak głośno, że aż echo mu odpowiedziało. Jednak posiliwszy się, natychmiast wstał, wziął nóż i poszedł posłusznie za starszym bratem.
— Bycza ta „kraina Henryka“! — rzekł z zachwytem. — Czego w niej niema?!
Henryk pokazał bratu, co udało mu się zrobić tego dnia.
Tuż za murem, na południowych stokach góry, wykopał chłopak czworokątny dół, oblepił grubą warstwą gliny jego dno i boki, i napełnił wodą.
— Studnia?! — krzyknął Romek.
— Nie! — ze śmiechem odpowiedział Henryk. — Poco nam studni, gdy strumyk biegnie tuż za murem?! Jest to fabryka soli!...
To mówiąc, pokazał spory stos zebranej na skałach gorżkiej soli i objaśnił, że w wykopanym dole-basenie znajduje się mocny roztwór tej soli.
— Teraz uważaj! — mówił Henryk, podprowadzając brata do basenu. — Słońce będzie nagrzewało wodę. Z dniem każdym będzie się ulatniała. Wypadać zaczną domieszki, które będziemy wyrzucać, dopóki nie zostanie roztwór czystej soli. Przy dalszem działaniu słońca sól zacznie się osadzać na dnie basenu, a resztę roztworu przeniesiemy do naszych blaszanek od benzyny i zaczniemy gotować na ogniu, aż wyciągniemy resztę soli. Taka fabryka będzie działała sama, jak automat. Pracy koło niej nie będziemy mieli zbyt dużo, zato soli — wbród!
— Hurra! — zakrzyknął Romek, lecz po chwili zamyślił się i spytał: — A co będzie, gdy zima przyjdzie?
— Tymczasem do zimy daleko, a zresztą, wtedy zamiast słońca służyć nam będzie mróz! — odpowiedział brat.
— Mróz?! — zawołał chłopak. — Nie rozumiem!
— Zrozumiesz, gdy objaśnię ci ten sekret, jeżeli będziemy zmuszeni spędzić tu zimę, czego wcale ani sobie, ani wam nie życzę!
Z temi słowami Henryk zaczął zdzierać skórę z kabargi. Romek ochoczo pomagał mu. Wycięli ostrożnie woreczek piżmowy wraz z dużym kawałkiem skóry. Zrobiwszy z tego małą paczkę, związali suchemi ścięgnami, wyrwanemi z pęcin zwierzątka i powiesili w przewiewnem miejscu, aby wszystko wyschło należycie.
— Patrz — rzekł Henryk, dotykając nogi kabargi — patrz, jak szeroko rozchodzą się ostre, puszyste kopytka zwierza. A te długie i mocne pazurki nad kopytkami! Jakie to zabawne! A wiesz poco tak natura urządziła?
— Poco? — zapytał sennym głosem Romek.
— Poto, aby kabarga mogła pewnym krokiem iść i biec po śnieżnych szczytach gór i po lodowcach, które, jak np. góry Mongolji i Himalaje, są uczęszczane przez ten gatunek drobnych jeleni.
— Dlaczego wyciąłeś piżmo razem z dużym kawałkiem skóry? — spytał Romek.
— Czytałem, że zapach świeżego piżma jest bardzo szkodliwy dla człowieka. Dlatego wyciąłem woreczek wraz ze skórą, żeby się piżmo z gruczołów nie wylało nazewnątrz. Rozumiesz?
— A! rozumiem! — ziewając, odpowiedział chłopak. — Lecz i tak aż mdło mi się robi od tego zapachu... Pfu! Nie podobają mi się te perfumy! Och!
— Perfumy z piżma dopiero trzeba przyrządzić, lecz my tego nie potrafimy, bracie! — zauważył ze śmiechem Henryk.
Sprzątnęli wszystko.
Wnętrzności kabargi zakopali do ziemi, kadłub powiesili na wysokiej gałęzi modrzewia, a obok — zdjętą skórę, natarłszy ją poprzednio solą.
— Chodźmy spać! — rzekł Henryk.
— Ja już śpię... — mruknął Romek.
Słaniając się i zataczając, poszedł do strumyka, umył ręce i twarz i pokulał w stronę domku, na miękkie posłanie, przygotowane przez Irenkę.
W zapadającym zmroku śmigały i cicho cykały nietoperze. Nocny ptaszek gwizdał dźwięczną, prostą piosenkę. Cicho szemrał wietrzyk w zaroślach tamaryndowych krzaków i w koronach czarnych, sędziwych modrzewi.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.