Lisowczycy/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Lisowczycy
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XI.
LOTEM PTAKÓW WĘDROWNYCH.

Od pamiętnej nocy, gdy z samotnego klasztoru Staro-Makarjewskiego pozostały ponure ruiny i zgliszcza, minął rok.
W one czasy burzliwe stawał on za wiek cały, bo dzieje zmieniały się i mknęły, jak prąd wezbranej rzeki, unoszącej odłamy kry, rwącej brzegi i w szalonych wartkich wirach kruszącej konary drzew stuletnich.
Wszystko się zmieniło na Rusi, a szczęście od Polaków się odwróciło.
Król Zygmunt tak długo zwlekał z posłaniem świeżego wojska koronnego pod Moskwę i z przybyciem królewicza do stolicy, że hetman Chodkiewicz dłużej utrzymać Kremlu w rękach polskich nie mógł. Może zresztą przetrzymałby jeszcze czas jakiś, lecz niełaski i niekarność zgubę przyspieszyły. Pułkownik Nikołaj Struś odmawiał pomocy hetmanowi i broniącemu Moskwy Gąsiewskiemu; pułki, któremi niegdyś dowodził ognistej fantazji kawaler, Jan Sapieha, po śmierci tegoż, pod namową zdrajców: Jana Zaliwskiego i Wacława Pobidzińskiego, bunt otwarty wszczęły i tak odważnie bronioną przez dwa lata stolicę opuściły.
Zrozumiał wreszcie Chodkiewicz, że, unikając klęski, i hańby ostatecznej, zmuszony jest ku Smoleńskowi się cofnąć i wojska polskie z matni wyprowadzić.
Był to najstraszniejszy dzień w życiu bohaterskiego hetmana. Wtedy to przywołał do siebie Aleksandra Lisowskiego i, za ręce go porwawszy, zapytał:
— Pomnisz, waść, nasze narady w Smoleńsku?
— Pomnę! — odpowiedział wojownik ponuro, bo już wiedział, co rzeknie doń hetman.
— Przyszedł czas, abyś porażkę naszą sławą, grzmiącą na świat cały, okrył! — szepnął Chodkiewicz.
— Uczynię tak... — szeptem odpowiedział groźny pułkownik.
— Ojczyzna wdzięczna ci będzie, rycerzu!
— Wdzięczności nie czekam, bo o nią u nas trudno! Nie potrzebuję jej... obym tylko serce miał ukojone myślą, że dla Rzeczypospolitej znój mego życia oddaję.
— Ja cię bronić będę! — zawołał hetman. — Tam — na dworze królewskim i na sejmie nie pojmą wielkości twego szaleństwa, za zbrodnię i hultajstwo poczytywać je będą, ale, przecież, ty nas obronisz w odwrocie! Pamiętaj, że masz wstrzymać na sobie wojewodów wschodnich, aby — na pomoc Pożarskiemu pośpieszyć nie mogli. Ja zaś przez ten czas zdążę króla do sprawy nakłonić, Smoleńsk obwarować, w armatę opatrzyć, granice nasze osłonić, bo suponuję, przy takiem szczęściu bojowem, Moskale rzucą się ninie na nas i wojnę do Rzeczypospolitej przeniosą, tylko patrzeć! Wielkiego czynu twego sejm nie pojmie, lecz gdy o jego skórę pójdzie, w głowę się podrapie...
— Wasza dostojność, ja dawno o tym czasie i sposobności myślę — na kulbace, w pochodzie i nieraz w sieczy nawet!... Ja na sobie wstrzymam wszystkich wojewodów wschodnich, północnych i południowych! Nikt z nich nie będzie pewien ani dnia, ani godziny! Zgliszcza, zwaliska, pola stratowane, trupy, krew i łzy — takie będą ślady moje! Poniosę chorągwie polskie i okrzyki nasze bitewne tam, gdzie ino zwierz dziki i ptak przelotny siedzibę mają!
Lisowski podniósł głowę drapieżną, rękę do piersi przycisnął, a oblicze miał groźne, natchnione.
— Idź i czyń! Rzecznikiem twoim będę, obrońcą i przyjacielem wiernym. W imię Boże idź!
Padli sobie w ramiona i już nic nie mówili.
Lisowski wybiegł z kwatery hetmańskiej i do swego obozu popędził.
Od onej chwili szaleństwa dwuch mężów wielkiego ducha i odwagi niepohamowanej rozliczne nad ziemią i ludźmi przemknęły wypadki.
Lisowski wojsko swoje lotne, powiększone cudzoziemskimi jeńcami, z więzień i klasztornych lochów zwolnionymi, Kozakami, Tatarami i zbójnikami, podzielił na sześć chorągwi, postawiwszy nad niemi — pułkownika Stanisława Czaplińskiego, Jarosza Kleczkowskiego, Walentego Rogawskiego, Stanisława Rusinowskiego i Stanisława Strojnowskiego, a sam wraz z druhem swoim Ryśkiewiczem, który z zastępem zbrojnym przybył do niego, ośrodek stanowił i parł naprzód.
Nikt nie mógł myślą ogarnąć, ile było tego wojska, które ogniem i mieczem srodze nawiedzało północne włości aż po brzegi morza Białego, zapuszczało zagony w wąwozy i uroczyszcza gór Uralu leśnego, przepływało Wołgę i przeciw Moskwie niedawno podbitych Kałmuków astrachańskich podnosiło skutecznie.
Marcinek Lis setnię prowadził w chorągwi Kleczkowskiego. Nie był to już dawny, pucołowaty, wesoły wyrostek. Troska ciężka o los ukochanej dziewczyny i braci zagnieździła się w głębokich zmarszczkach czoła i wyglądała z ponurych, tęsknych oczu.
Milczał jak głaz; straszny był w bitwie, gdzie tłumy cofały się przed nim; niemiłosierny dla swoich, bo i dla siebie surowym był. Pomimo tego, każdy z jeźdźców, czy to polski szlachetka z pod ciemnej gwiazdy, po łup przybyły, czy watażka, po drogach grasujący, czy wolny Kozak z Donu, czy Francuz o dźwięcznej mowie, lub Anglik białowłosy i milczący, lub Tatar skośnooki, — wszyscy lubili młodego junaka i szli za nim w ogień. Wiedzieli bowiem, że każdego ma na oku, na przeprawie niebezpiecznej wyciągnie z wartu, w bitwie pomoc da, do niewoli porwanego odbije, chociażby własne miał postradać życie.
Pułkownik Kleczkowski przyglądał się bacznie junakowi i pewnego razu gdy od Permu, jak sierpem rzucić, szli wzdłuż Kamy do Czerdynia, skinął na Lisa i rzekł:
— Chodź-no, waść, do mnie! Mam dla ciebie sprawę niemałą!
Usiedli na kamieniu pod drzewem, a wtedy zapytaj pan Jarosz:
— Rozpacz waści z pod powiek wyziera?!
Setnik zacisnął zęby i mruknął:
— Nie rozpacz, ino troska.
— To, suponuję, o tej gładkiej pannie? — pytał pułkownik.
— O niej... o braciach też stryjecznych... i o srogiej dla ojczyzny ranie... — odparł urywanym głosem.
— Nie sumuj się[1] i nie troskaj, junaku, po próżnicy! — doradził pułkownik. — Nic z tego nie wypłynie! Pannę do obozu hetmańskiego tedy z taborem odesłałem... Tabor doszedł, wiemy o tem... a bracia? o nich, prawdę rzec, nic nie słyszałem... Ha! Nasze pułki po całej Rusi miotają się... Może gdzieś są i twoi bracia... Pocóż zawczasu nad grobem ich płaczesz?
— Ja nie płaczę, — odpowiedział Lis, — ino troskam się i modlę...
— Modlisz się? — zapytał pan Kleczkowski. — Nie dużo czasu mamy w imprezie swojej na modlitwę...
Zaśmiał się pułkownik i na młodziana spojrzał, bo ten nagle poruszył się i głowę podniósł.
— Ja się modlę o to, aby Bóg poratowanie dał tym, którzy w sercu mojem żyją, a zato niech rzuci mnie na czyn sławny, wielki, abym na łaskę bożą zasłużył i odkupił ją...
Pan Kleczkowski porwał się z kamienia.
— Bóg natchnął mnie, że rozmowę z tobą, waść, Zacząłem! Mam ja dla ciebie w pogotowiu czyn sławny i wielki, o którym po wieki wieków Polacy i inne ludy pamięć przechowają i podziw!
— Uczynię to! — rzekł Marcin Lis i w pierś się uderzył.
— Najpierw słuchaj! — zaczął pułkownik. — Waż w rozumie każde słowo, bo rzecz to zawiła!... Widzisz, że grasujemy po całej Rusi, jak wicher niszczący, i coraz dalej i głębiej brniemy? Moglibyśmy dawno już uchodzić, hen, przez Dzikie Pola, albo to i wprost, bo któżby śmiał takiej zgrai wilków czoło stawić? A my nie! My ostajemy na Rusi... Już nie bierzemy łupu, bo kamykami świecącemi i złotem mamy pod łęk Wypchane kulbaki... Nasi w kraju oddawna wywczasów po wojnie moskiewskiej używają... Więc poco my przebiegamy ruskie stepy, góry i bory?... Słuchaj! Nasz hetman Lisowski sławą chce okryć nieudaną wojnę Rzeczypospolitej o tron carów! Sławą, o jakiej dotąd nie słyszano! Kroniki pisać o niej będą, a ludzie nasi i obcy z podziwem i zachwytem wspominać!...
— Pojmuję, bo i sam takem myślał — szepnął setnik.
— Tedy gadać dalej nie będę, a wprost ad rem przystąpię! — zawołał Kleczkowski. — Chcę wysłać jutro ochotników garść, co najzuchwalszych i najtęższych, — aby góry owe przeszli i dotarli tam, gdzie dojść mocy im starczy; wszędzie głosić mają imię polskie, a szablą sławę naszą znaczyć na niezdrowie Rusi!
Marcin Lis porwał się na równe nogi.
— Panie pułkowniku, o łaskę proszę, aby mi owa garść ochotników pod komendę oddaną była! — zawołał.
— To, waść, miałem na myśli sam, i w sedno utrafiłeś! Lepszego nad ciebie dla takowej wisielczej imprezy nie mam...
I tak się też stało.
Marcin Lis, groźny setnik lisowczyków, oddawna już szedł ku północy, obóz Kleczkowskiego opuściwszy.
Za nim sunęła cała jego setnia, która za swoim wodzem pójść chciała, jak jeden mąż. Do tego dorzucił pan Jarosz pięciuset chłopa z pod innych chorągwi, a wśród najtęższych i najdzielniejszych trzęśli się na wysokich siodłach — Dońcy smagli, ze swym kapelanem, inokiem Jakóbem z Atosu, dawnym „jurodziwym“ — Jaszką, francuski kapitan Legrange i angielski marynarz Screw, przez młodego Lisa z lochów Pieczerskiego skitu zwolnieni, bo żadnego klasztoru nie ominęli teraz lisowczycy i wszędzie jeńców na wolność wypuszczali. Byli to ci, których Moskale wzięli do niewoli przed laty, gdy Szwedzi, mając dużo żołnierzy najemnych, na Moskwę wojną szli.
— O — O! — mruczał Screw, trącając Francuza, — dokąd idziemy, my dog[2] Przecież to pustynia szczera! Damm![3]
Dźwięcznym głosem swoim wyśpiewał odpowiedź Legrange:
Mon cher blond, o tem wie komendant!
Yes! well! — mruknął Anglik uspokojony.
Jakby odpowiadając im, zwrócił się Marcin Lis do sWoich ludzi i rzucił donośnie, aż góry echem mu odpowiedziały:
— Słońce za przewodnika mamy! prowadzi nas ono tam, gdzie jest ktoś, kto o nas słyszeć powinien, inaczejby nie świeciło nad nagą pustą ziemią; bez wyroków Bożych nic się na ziemi nie dzieje. Naprzód!
Jechali dalej z dniem każdym nowe spotykając dziwa.
Widzieli góry, odwiecznemi pokryte lasami, gdzie w kniei niedostępnej śladem łosi sunęli coraz głębiej, jak duchy potępione, lub widma zemsty krwawej.
Niedźwiedzie nieraz drogę im zastępowały, lecz rażone strzałą, padały, lub w haszczach niedostępnych szukały ocalenia.
Głuszce czarne, krzykliwe cietrzewie i chyże jarząbki wyrywały się z pod końskich kopyt; na moczarach łoś, łopaty rozłożywszy rosochate, stał, wstrzymany w biegu przez much żarłocznych chmary.
Spadała ta skrzydlata plaga na jeźdźców i na konie, dając wytchnienia i spoczynku. W dymie ognisk smolnych zaledwie na krótką chwilę znajdywali ludzie ukojenie. Lecz od jadowitych żądeł much, komarów, bąków, jęły przydarzać się coraz częściej złe zimnice,[4] wrzody, ropiące się straszliwie, i oczu ból nieznośny.
Pustkowie pochłonęło lisowczyków. Zdawało się, że słońce po próżnicy świeci nad tą wyklętą ziemią. A oni ciągle szli...
Ujrzeli nagle wysoką, okrytą szczeciną jedlin górę, o głowicy, spowitej obłokami.
Szli na nią wprost, jak do jakiejś wymarzonej mety.
Z podziwem oczy pod obłoki skierowali, bo usłyszeli stamtąd krzyk i trąbienie gromkie, niemilknące...
To wędrowne ptaki, przelotne gęsi, kaczki i łabędzie nad górą tą leciały, na południe swój szlak wytknąwszy. Jesień dążyła i ptactwo północ przed mrozami opuszczało.
Dokoła góry równina ciągnęła się i wszerz i wdał, murem gór zamknięta. Tu ujrzeli lisowczycy namioty z brzozowej i modrzewiowej kory, koło nich — ludzi, w skóry od stóp do głów odzianych.
Zdrożonych wojowników przyjęto pokłonami i darami.
Stosy skór puszystych poznoszono, ryb suszonych i mięsiwa, w jałowcowym dymie uwędzonego.
Ludzie ci nazywali siebie Wogułami, a górę ową, co Lisowi za metę służyła, — Telpos.
Na nieszczęście nie zrozumieli lisowczycy mowy tych cudacznych ludzi, więc rychło w robotę poszły szable i spisy.
Zagwizdały w odpowiedzi strzały wogulskie, a ostre były i, snać, trucizną napojone, bo siła ludzi ubyło Lisowi, a kto grotem zadraśnięty został, chociażby w przelocie, ten padał, po ziemi się tarzał, darninę rwał i szarpał, aż ducha wyzionął i zrazu czarny się stawał na obliczu.
Umknęli Wogułowie w góry, lecz co chwila z poza drzew furczała strzała i padał Doniec, Polak, Francuz, Niemiec...
Marcin Lis rozkazał tedy las otoczyć, jakgdyby obławą na odyńca szedł, podpalić knieję, a wybiegających z ognia ludzi siec szablami, kłuć rohatynami bez miłosierdzia, strzałami szyć.
Trupami pokryła się równina i zbocza gór. Poginęli Wogułowie i zaległa cisza w uroczyszczach głuchych.
Nie znał rycerz polski mądrości starożytnej, że — ubi solitudinem faciunt pacem appelant.[5]
Od tego dnia szli, przebijając się nietylko przez knieję pogmatwaną, mchem wiszącym oplątaną, moczarami bezdennemi przeciętą, rojącą się od robactwa lotnego, opędzając się krwawo zbrojnym ludziom nieznanym, napadającym w dzień i w nocy.
Na błotnistych brzegach jeziora zwaliło się na komunik Lisa takie mrowie wojowników o ciemnej skórze, czarnych, skośnych oczach i długich, na ramiona spadających kudłach, że nie mógł setnik przebić się przez ich stłoczone szeregi. Oni zaś, naciągając długie łuki, jednym końcem o ziemię oparte, prażyli całą chmarą strzał.
Wtedy rzucił się Marcin Lis do jeziora, zamierzając na przeciwległy brzeg wypłynąć, a za nim — chorągiew cała.
Długo borykały się konie zdrożone z tonią, lecz zaledwie połowa ludzi wypłynęła za rycerzem. Zginął w jeziorze zdradliwem inok Jakób, potonęli Legrange i białowłosy Screw, znaleźli śmierć i inni, a wszyscy: szlachta, pieczętująca się herbami, Kozacy, zuchwali watażkowie, zbójniki, cudzoziemcy i czerniec greckiej wiary w jednej legli mogile.
Myślał wtedy stroskany rycerz:
— Czyż przed śmiercią nie wszystkie ludy, nie Wszystkie stany, równe są sobie? Dlaczegóż przeto jedni chełpią się przed drugimi, jedni drugich poniżają i w raby podłe obracają?...
Pędzili dalej, jak skrzaty krwawe, jak upiory straszne, bo tu ówdzie widzieli ślady koni kutych i drogi wydeptane.
Rozumieli, że gdzieś wpobliżu leży osiedle ludzkie, znaczne.
Wyjechali po kilku dniach, gdy śnieg już pruszyć zaczynał, a wody lodowa pokrywała kora, na brzeg ogromnej rzeki. Była tak szeroka, że we mgle ledwie majaczył brzeg przeciwny.
Rybaków, sieci do wody rzucających, na spytki wzięli i usłyszeli, że rzeka Obią się nazywa, a niżej niedaleko już leży „ostróg”[6] Obdora.
Trzy dni oblegał sybirski gród obronny Marcin Lis, aż zdobył miasto, żołdaków do kasztelu, z bel cedrowych wzniesionego, zapędziwszy.
Od jeńców się dowiedział, że grodu broni ruski wojewoda Iwan Klużew z dwiema setniami drużynników, którzy władzę Moskwy tej krainie, do Ostjackich kniaziów należącej, narzucili przemocą.
W grodzie otworzył rycerz wieżę, gdzie więźniów licznych trzymał Klużew.
Z okrzykami i łzami wdzięczności wybiegali zmęczeni, wygłodzeni więźniowie, a wśród nich Polacy — Bela, Węgrzyn i Berezański od pięciu lat trzymani w Obdorze, i wraz z nimi zagarnięci pod Pskowem Szwedzi, Francuzi, Niemcy i Anglicy, razem sześćdziesięciu mężów.
Obejrzał ich uważnie Marcin Lis, wysłuchał skarg na okrutnego Klużewa i rzekł:
— Weźcie szable i młoty i pomstujcie na wojewodzie i drużynnikach!
Pochwycili więźniowie broń i z krzykiem na Moskali uderzyli. Po krótkiej bitwie kasztel zdobyto, nie żywiąc nikogo.
Tu w Obdorze, dobrze w spiżę zaopatrzonej, na zimowe leże pozostał Marcin Lis ze swoją chorągwią.
Nie spał jednak, lecz robił to, czego inni w one czasy, kiedy na szabli tylko polegano, nigdy w myśli nawet nie mieli. Pomagało mu w tem dwuch mężów mądrych, z tegoż więzienia obdorskiego wyzwolonych. Byli to: polski szalchcic z Pomorza — Jaksa Opieński i szwedzki pułkownik, statysta wielki — Gustaw Olmsgren.
Opieński przyszedł do setnika i opowiedział mu, że, korzystając z zamieszek w Rosji i z tego, że syberyjski Wojewoda Trojekurow wszystkie niemal wojska pod Moskwę poprowadził w sukurs Pożarskiemu, — Ostjaki, Tatarzy, Samojedzi i Kałmucy postanowili wyrżnąć załogi moskiewskie i w ręce swoje zagarnąć Sybir, przez Cara Iwana Groźnego podbity.
— Skąd waćpan o tem tak dokładnie wiesz? — spytał młody rycerz.
— Siła o tem mówić! — odparł szlachcic. — Powiem ino, że przybyli do mnie kniaziowie Ostjaków i Tatarów prosząc o poradę...
— Do waści?
— Tak, bom doradcą był sybirskiego cara — Kuczuma, który to przed piętnastu laty poległ w bitwie przeciwko wojewodzie Adrzejowi Wojejkow... Trza im pomogę dać i Moskala stąd wyprzeć nazawsze!
Doradzał także to uczony Olmsgren, rozwijając przed młodzieńcem plan wojny.
Tak też i postanowili. Jądrem wojska miała być chorągiew wytrwałych okrutnych i zgranych lisowczyków, resztę stanowiłyby hordy plemion, koczujących pomiędzy Tobołem, Irtyszem, Obią, a brzegami morza Lodowatego.
Takie myśli pochłaniały Marcina Lisa podczas długiej, ciemnej zimy polarnej na brzegach szerokiego ujścia Obi, gdzie na krwawych skrzydłach swoich zaniosła polskich rycerzy wojna.
Naradzał się z wodzami dzikich plemion, objeżdżał ich koczowiska, do bitew sposobił i czekał wiosny, jak zbawienia.
Lecz wiosna długo nie szła. Szalały zamiecie śnieżne, od mrozu pękały drzewa koszlawe, głazy potworne i zastygła zlodowaciała powierzchnia Obi.
Zdawało się ludziom, przybyłym z nad brzegów Dźwiny, Wilji, Wisły, Buga, mołojcom kozackim z nad sinego Donu, cudzoziemcom z dalekich krajów, że słowa i westchnienia, oddech i nawet myśl w mroźnych podmuchach wichrów na bryły lodu się zmieniały i spadały martwe na umarłą ziemię.
Dziwili się przybysze, widząc wrony, zamarzające w locie; różnorakie zwierzęta i ptaki — w białem włosiu i opierzeniu: niedźwiedzie, lisy, jelenie, o nigdy niewidzianych rogach,[7] zające kosmate i pardwy.
Pod ostrokołem Obdory wałęsały się zgraje głodnych wilków i porywały ludzi, psy i konie.
Do miasta wrywały się niedźwiedzie, wyłamywały drzwi domów i obór, zagryzając mieszkańców i bydło. Walki krwawe staczali z nimi lisowczycy, a niejeden z nich padł pod ciosem potężnej łapy drapieżnika.
Zapuszczając się do boru po drzewo dla pieców, widzieli nowe dziwy.
Soból, który, niby szwaczka sprawna, nizał trop swój na śniegu głębokim, syczał i prychał, wlazłszy na drzewo, gdzie wśród białym puchem i szronem okrytych konarów czernił się futrem drogocennem; śmigały niebieskie popielice i gronostaje białe, znacząc się czarnemi ogonkami, brnęła drapieżna rosomacha, zdobyczy szukająca; zamarły, niby duża narość drewna, ryś czyhał na jelenie lub na głuszce nieostrożne; zwinna, bura kuna skradała się do stadka gilów napuszonych, w gęstych haszczach przed wrogiem się chroniących.
Nie kwiliła tu kania, ani jastrząb, nie ryczał żaden zwierz. W mroku nieprzerwanej nocy milczenie panowało władne, głuche, groźne.
Z pod pni zwalonych drzew unosiły się i marzły obłoki pary lotnej. To w barłogu ciepłym łapę ssał zapamiętale na zimę całą uśpiony niedźwiedź bury.
Zrzadka spotykali łowców; odziani w skóry ciepłe w mroku i zadymce śnieżnej, niby widma chybkie, majaczyli, na lekkich nartach sunąc, myśliwcy północy mroźnej.
Na niebie, od nadmorskiej strony, skąd wicher groźny dął, coraz to częściej nieznane wytryskały ognie. Gdzieś daleko, coś płonęło z siłą wielką, a koła świetlne, czerwone, żółte i zielone słupy strzelały hen, do góry, aż pod obłoki najwyższe, przygasały i buchały jasnością tajemniczą, ludzi i zwierzęta napawając strachem.
Ostjaczki — czarne i ponure wiedźmy — szeptały o tym ogniu opowieści dziwne. Mówiły, że na szczyt nieznanej góry mkną dusze zmarłych na sąd wielkiego Boga, a które, za prawość, Bóg pochwali, odlatują w otchłań niebios.
Osądzone i odtrącone zaś dusze biegną w krainę północnych biesów i z nimi razem wirują w tanach rozpętanych, tworząc wicher mroźny, wyjącą „purgę“[8] i noc otchłanną.
Drżeli lisowczycy, słuchając opowieści staruch ostjackich, szeptali słowa modlitw zapomnianych i wyglądali wiosny.
A wiosna wciąż nie nadchodziła, ociągała się, kryła za zasłoną zamieci nieustającej.
Północne biesy odpędzały ją od rubieży swojej włości.
— Nie prędzej ona nadejdzie, niźli się goła splecie![9] — mruczał Bela, który znał Hyberborejów kraj.[10] — Ciemno jak, w beczce na dnie! Tak aż do wiosny potrwa!...
Upadali na duchu obcy tej ziemi ludzie, stęsknieni do słońca, do ciepłych powiewów, do zielonych gór i stepów, do wartkich nurtów rzek. Choroby różne trapiły wojowników. Ludziom gniły dziąsła, wypadały zęby, krwią ten i ów pluł bez przerwy, puchły nogi, ręce, boleści przeszywały umęczone ciała. Coraz częściej z domów wynoszono umarłych i zakopywano ich w śniegu. Po chwili zbiegały się wilki, wyły ponuro na stypę, warcząc, gryząc się wściekle, odgrzebywały i pożerały nieboszczyków.
— Dzień nasz — cały wiek nasz! — mówili mołojcy, smutnie kiwając głowami. — Oby ciepłe dnie nastały!
— Poczekasz, aż rak świśnie! — mruczeli inni. — Tu nam skonanie i mogiła!
— Głupiś, jako czop! — śmiał się wesoły zawsze Węgrzyn. — Wszystko ku końcowi idzie. Ale, co wam gadać?! Rozumu w was właśnie, juk u komara sadła!
— Mały komar, a przecież guz po nim... — mruknął jeden z Dońców.
— Nie sięgaj przez krupy do jagieł! — upomniał go imć Węgrzyn, ostro patrząc na mołojca. — Jedną masz na barach głowę, hę?
Umilkł Kozak, co już gotów był bunt podnieść; pospuszczali oczy inni, chętnie go słuchający.
Imć Węgrzyn jednak pomyślał:
— Hej, hej! przychodź, wiosno, bo łacno tu krew polać się może!...
Nareszcie przyszła, lecz ukojenia nie przyniosła ze sobą. Raczej jeszcze bardziej przeraziła, przygniotła, nadziei i ducha pozbawiła.
Potrzaskała, pokruszyła kajdany Ob potężna i poniosła w wartkim prądzie swoim ku morzu. Pola lodowe zderzały się z trzaskiem, rozpryskiwały się na drobne, na słońcu skrzące się odłamy, które stawały nagle i piętrzyć się zaczynały, niby białe potwory walczące, ze świstem wylatywały w powietrze, padały na brzeg, łamiąc krzaki i drzewa, a wezbrana rzeka podmywała strome urwiska; te z hukiem i pluskiem obsuwały się, tworząc w nurcie wiry i miotając pianę i strugi wody żółtej.
Wpobliżu ujścia nagromadziły się góry potrzaskanego lodu, zapchały, przegrodziły łożysko, tworząc potężne „torosy“ lub „zatory“ które, niby mur zamknęły wodzie dopływ do morza. Wtedy wściekała się rozszalała Ob; z pluskiem straszliwym walczyła z zatorą lodową, która trzaskiem ogłuszała i tak grzmiała pod jej ciosami, że ludzie głosów swoich słyszeć nie mogli. Odbiegła nagle od przegrody i runęła na brzegi, zburzyła urwiste spychy, zerwała zdziary, wylała się na połacie nizinne, druzgotała i unosiła krzaki, drzewa, kamienie, doły.
Z pomiędzy wirujących kawałów kry wynurzały się rozdęte kadłuby znoszonych powodzią koni i krów; nieraz mignęła blada twarz topielca, płynącego, snadź, zdaleka, gdzie na południu, na Tobole, Irtyszu, Omi, Biji i Katuni „ostrogi” moskiewskie, oraz osiedla kirgiskie i tatarskie stały.
Nareszcie z hukiem, jakgdyby tysiące armat naraz ognia dały, pokruszyła Ob zaporę lodową, podważyła, rozbiła na mniejsze zwały, drobniejsze odłamy, na tafle i tafelki kry sczerniałej. Przez trzy dni niosła rzeka resztki lodu i rzucała je na pastwę morskich fal.
Pędziła teraz żółta, wartka, potężna, coraz to bardziej wchodząc w dawne łożysko, spływając z łąk, wąwozów i szerokich zdziarów nadbrzeżnych.
Lisowczycy z przerażeniem spoglądali na żółty prąd, z którego wynurzały się okrągłe, wąsate głowy, do ludzkich podobne, i wyły, szczekały ponuro i groźnie.
— Wodne biesy, djabliska czy baby rzeczne?... — pytali Kozacy, krzyżem od napaści siły nieczystej się broniąc.
Próżno tłumaczył im uczony Szwed, że są to morskie krowy, psy i koty lub morsy o długich ostrych kłach; nie chcieli słuchać Dońcy, modły szeptali, a ten i ów ze szlachty w piersi się bił i mruczał:
Retro satana.[11]
Lecz słońce już przygrzewało, a z jego promieniami w serce wstępowały nadzieja nowa i ochota.
Pewnego dnia do Obdory zjechał z licznymi wojownikami sam Ungu, syn cara Kuczuma, a z nim car kałmucki — Azym, który wtedy z hordą swoją nad Tobołem koczował; chan Uzdeń, wódz Piegiej Hordy tatarskiej, i Bakkałaj, chan Kirgizów krzywonogich i barczystych. Zgromadziła się licznie starszyzna Ostjaków, Wogułów, Samojedów i Zyrjanów z nad Pieczory, a wszyscy radzili nad wojną z ruskiemi drużynami, po „ostrogach” siedzącemi.
Nad wszystkiemi stanąć miał polski rycerz, ponury, milczący, a mocny i odważny, jak żaden inny.
Sam Ungu i dumny Bakkałaj strzemię mu trzymali, bo widzieli dzicy wodzowie, jak rozgniewany Marcin Lis uderzył hardego watażkę Polenowa w pierś na odlew, a ten padł nieżywy i ustami krew oddawał; widzieli, jak polski rycerz wściekłego konia, za kark ucapiwszy, kładł i nogi mu rzemieniem pętał, niby słabemu jagnięciu.
Nareszcie, podzieliwszy swoje wojsko, spadł młody wódz odrazu na Berezów, Tobolsk i Tumeń, zdobywając te miasta i w pień wycinając drużynników.
Nie wiedział Marcin Lis, że w tym dniu jego zwycięstwa, hetman Lisowski musiał z Rusi uchodzić, opuszczony przez druha dotąd wiernego, uczestnika sławy jego i powiernika — Ryśkiewicza, którego do zdrady Namówiła żona-moskiewka i do Pożarskiego przejść zniewoliła. Nie chciał Lisowski, aby pogromem jego wojsk znienawidzonych uwieńczyli Moskale swoje zwycięstwo nad Polakami.
Zwołał więc pułkowników i kupą przebijać się na południe rozkazał.
Nie chciał pan Jarosz Kleczkowski opuszczać młodego Lisa, który zapędził się gdzieś daleko, lecz Lisowski rzekł:
— Rzućmy na stos ofiarny to młode serce rycerskie! Z jego krwi wyrośnie sława i tak się stanie, że imię polskie na Sybirze szczytnie znane i powtarzane będzie przez długie wieki! Jeśli zginie — wieczny spoczynek da umęczonemu Pan na Wysokości; jeśli cały wynijdzie — duszę przyniesie, jak krzemień twardą, niezłomną...
Marcin Lis pozostał więc sam na Sybirze, oddzielony od ojczyzny niezmierzoną przestrzenią burzącej się Rusi, wrogiej i zemstą ziejącej.
Tymczasem wielki wojewoda sybirski — Trojekurow, po obraniu cara Michała na tron moskiewski, do kraju powracał, wieści już mając o napadzie ludzi nieznanych i hord pogańskich na „ostrogi“ obronne.
Na Irtyszu mu drogę zastąpił Marcin Lis, w dwudniowej bitwie pogromił i drużyny jego rozproszył.
Przebiegły był jednak stary Trojekurow.
Kradkiem gońców podsyłał do Kozaków dońskich i ruskich ludzi, w wojsku lisowczyków służących. Obiecywał im win przebaczenie i groził przyjściem nowej zimy, po której nikogo przy życiu nie zostanie, gdy tymczasem w lecie swobodnie mogą drogami znanemi do domów powrócić.
Pisał też Trojekurow do kałmuckiego cara Azyma, na swoją go stronę przeciągając i obietnicami kusząc.
Widać, pewny był swego sybirski wojewoda, bo, garść zaledwie ludu zbrojnego zebrawszy, na lisowczyków i hordę uderzył.
W bitwie ztyłu na swoich uderzyli Dońcy i rosyjscy ludzie, przez Lisa zebrani po drogach i wieżach więziennych, popłoch w szeregi lisowczyków wnieśli i do Trojekurowa przebiegli.
Wtedy cofnąć się musiał młody wódz i stanął w koczowisku Azyma. Ten namawiać go zaczął do zaniechania wojny, a że z oczu skośnych zdrada mu wyzierała, wręcz go o to Marcin Lis zapytał.
Kręcił się, jak węgorz, Kałmuk, aż rzekł:
— Zapytam naszego boga o radę...
— Pytaj — zgodził się, ponuro patrząc mu w oczy, junak, — ale pomnij, że potem ja ciebie jeszcze raz popytam po swojemu.
Gdy Azymowi po kałmucku słowa wodza powtórzono, stał się szary ze strachu i wargi mu latać zaczęły.
— Bohadyr! Bohadyr!... — powtarzał.
Poszli jednak do boga.
Była to ogromna baba[12], w boki rozparta, o powiekach opadłych, w kucki siedząca. Miała usta otwarte, w które wylękły Azym złoty piasek jął sypać i pytać o radę.
Głosem ludzkim ryczała baba kamienna, a, widać, po myśli Azyma gadała, bo oczy mu się skrzyły i radość biła z ciemnego oblicza.
— Bóg nie chce wojny! — wołał.
Nic nie odrzekł Lis, ino skinął na dziesiętnika Starościaka, Mazura sprytnego, i rozkazał:
— Wleź-no migiem na owego bałwana i zajrzyj mu w gębę, a co zaś ujrzysz, powiesz!
Jak żbik wdrapał się dziarski chłopak po podwiniętych kolanach, dłoniach, złożonych na grubym brzuchu, i po piersi, aż w otwarte usta idoła śmiele zajrzał.
— Hej tam! — krzyknął z wielką uciechą. — Siedzi w brzuchu dwóch drabów i w trąby wykrzykuje!
— Złaź! — zawołał rycerz, a gdy Starościak stanął na ziemi, grzmiącym głosem rozkazał:
— Lisowczyki! Straceńcami jesteśmy i śmierci w oczy z drwinkami patrzymy. Hej! chłopcy! Obalić tę babę niecną i do flaków jej zajrzeć! Co znajdziecie — to wasze!
Zarzucono rzemienie na szyję „boga“, szarpnięto tęgo raz i drugi. Baba z hałasem upadła i stłukła się, bo z gliny ulepiona, pod ciężarem własnego cielska rozprysnęła się na czerepy; wypadły z niej kawałki złota, wysypały się drogocenne, barwne, świecące się kamyki.
Bractwo rozszarpywało skarby, a młody wódz, za ramię porwawszy Azyma, z krzykiem:
— Taki to twój bóg! — walnął nim o ziemię i życia pozbawił.
Wieczorem bitwa nowa wypadła, a Kałmucy i Piegiej Hordy Tatarzy zmykać zaczęli, z wojskiem Trojekurowa się łącząc.
Skrzyknęli się wtedy Polacy i cudzoziemcy i uchodzić szybko zaczęli, gęsto z łuków strzelając. Nie raz otaczano ich potężnem kołem, lecz, jak sokół wyrywa się ze stada ścigających go szpaków, tak Marcin Lis przebijał szeregi wrogów i uchodził coraz dalej i dalej ku zachodowi, ukryć się zamierzając w wąwozach krętych, pośród gór, na halach niedostępnych, gdzie perć przekłada jeleń i goniący go ryś drapieżny.
Dopadł go jednak wkońcu Woguł mściwy, grot jadowity wypuścił, w pierś junaka godząc.
Spadł z siodła Marcin Lis, porwali go Starościak, Opieński, Węgrzyn, Luda, Bela i uchodzić poczęli co prędzej, aż pogoń daleko za sobą zostawili.
Jak nieżywy leżał, przez koński kark przerzucony, surowy rycerz, zagończyk sławny, ponury młodzian, troską zżarty. Zdawało się, że ducha oddał już, bo nie dyszał, a bladość lic o śmierci mówiła.
— Co robić ninie? — pytał Starościak. — Setnik ponoć z Bogiem już rozmawia?...
Zatrzymali się w haszczach, aby sobie i koniom dać wypoczynek i naradzić się społem.
Ognisko rozpalili i rannego przy niem złożyli na burce. Snadź ciepło ożywiło już stygnącą krew, bo setnik dyszeć zaczął, a powieki mu zadrgały, niby otworzyć się miały. Rogata dusza niełacno z potężnego ciała młodzieńca wychodziła... Borykała się ze śmiercią...
— Mało nas ostało! — westchnął Mazur Luda. — Nas — Polaków trzydziestu; wiernych Dońców, co nie Poszli za zdrajcami, pięćdziesięciu, no, i innych — ze dwudziestu. Chorągiew! Na wróblim dziobie by się zmieściła! Cóż ta czynić będziemy? Iść naprzód albo czekać na to, co z setnikiem ma się stać.
— Iść! — zawołało kilka głosów.
— Zostać! — zawyrokowali Opieński i Szwed uczony. — Może komendant do przytomności wróci i nam doradzi, bo tu jego głowa więcej od naszych rad waży...
Pozostali więc, zaczajeni w gęstych krzakach, wpobliżu boru.
Na trzeci dzień dopiero oczy otworzył ranny rycerz.
Obejrzał się, przypomniał sobie wszystko, bo zaraz twarz mu smutkiem się powlokła i zapytał:
— Ilu pozostało?
— Setnia szabel — odpowiedział Opieński.
— Dobra nasza... — szepnął. — Mała kupa łacniej się prześlizgnie wszędy, niźli duża i niepewna... Czuję, że nie umrę, lecz słaby jestem okrutnie i ruchać się nie mogę, niby mnie łańcuchami spętano...
— Cichajcie! — szepnął Starościak, nadsłuchując. — Konie bieżą...
Przygotowali się do obrony, bo zostawić rannego wodza nie chcieli.
Trudno było zauważyć tych stu ludzi, zapadłych w haszczach „tajgi”[13], tak cicho się przyczaili, jednak dojrzano ich, bo nad krzakami podnosił się lekki dymek ogniska.
Trzech jeźdźców wyjechało na polankę, gdzie popasali lisowczycy.
— Spasi, Boże! — pozdrowili.
— Czy to wy ci Lachy, co całą Ruś przebiegli i aż o Irtysz się oparli? Opowiadał nam o tem wojewoda Trojekurow i carzyk wogulski? — spytał poważny, o długiej brodzie i przenikliwych oczach jeździec na dobrym siedzący koniu.
— My to jesteśmy! — z dumą odpowiedział Starościak.
— A wódz wasz żyje, czy zginął w bitwie?
— Żyje, ino ranę ma w piersi — rzekł Opieński.
Jeździec zeskoczył z kulbaki i pochylił się nad leżącym rycerzem.
— Możesz, gospodynie, mówić, czy nie? — spytał.
— Mogę! pytaj o co chcesz — szepnął z trudem Lis.
— Słuchaj! — zaczął dostojny mąż. — Jestem kupiec Michajło Stroganow z Wierchoturja... Mam listy Iwana Groźnego na rozszerzanie włości ruskich na północ i na wschód. Potrzebni mi są ludzie bitni, odważni i sprytni. Lepszych od was nie znajdą! Idźcie do mnie na służbę!
Marcin Lis i jego ludzie milczeli długo.
— Umowę spiszemy o żołdzie dobrym i o tem, że po pięciu leciach dam wam jarłyki[14] ochronne, z któremi do domów powrócicie bezpiecznie. Teraz i tak nie przejdziecie! Burzy się wszystko na Rusi. Lachów ubijają, a wy, słyszałem, — lisowczyki, których djabłami u nas zowią! Zginiecie...
Namyślał się rycerz długo, naradzał ze swoimi ludźmi, nareszcie rzekł:
— Zgoda!...
Znowu zemdlał; i nic już nie słyszał, nie widział...
Śmierć powiewała nad rycerzem zimnemi skrzydły.
Wysoko pod obłokami, gęgając i trąbiąc, leciały klucze łabędzi, gęsi, żórawi, powracając na brzegi samotne, gdzie wkrótce miało życie zatętnić, obudzone ze snu, z pół-śmierci zimowej.






  1. Nie smuć się.
  2. Mój pies — pieszczotliwy wyraz.
  3. Djabeł.
  4. Dreszcze, febra.
  5. Robiąc pustynię, mówią, że czynią pokój.
  6. Obronny gród.
  7. Renifery.
  8. Zamieć.
  9. Łysa niewiasta warkocz splata.
  10. Północny kraj.
  11. Odstąp, szatanie!
  12. O tej „babie“ w swej mowie do cesarza wspomniał Jarosz Kleczkowski. Należy myśleć, że był to posąg Buddy, przez lamaitów-Kałmuków nad Toboł zaniesiony.
  13. Knieja.
  14. Dokumenty.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.