Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— takie będą ślady moje! Poniosę chorągwie polskie i okrzyki nasze bitewne tam, gdzie ino zwierz dziki i ptak przelotny siedzibę mają!
Lisowski podniósł głowę drapieżną, rękę do piersi przycisnął, a oblicze miał groźne, natchnione.
— Idź i czyń! Rzecznikiem twoim będę, obrońcą i przyjacielem wiernym. W imię Boże idź!
Padli sobie w ramiona i już nic nie mówili.
Lisowski wybiegł z kwatery hetmańskiej i do swego obozu popędził.
Od onej chwili szaleństwa dwuch mężów wielkiego ducha i odwagi niepohamowanej rozliczne nad ziemią i ludźmi przemknęły wypadki.
Lisowski wojsko swoje lotne, powiększone cudzoziemskimi jeńcami, z więzień i klasztornych lochów zwolnionymi, Kozakami, Tatarami i zbójnikami, podzielił na sześć chorągwi, postawiwszy nad niemi — pułkownika Stanisława Czaplińskiego, Jarosza Kleczkowskiego, Walentego Rogawskiego, Stanisława Rusinowskiego i Stanisława Strojnowskiego, a sam wraz z druhem swoim Ryśkiewiczem, który z zastępem zbrojnym przybył do niego, ośrodek stanowił i parł naprzód.
Nikt nie mógł myślą ogarnąć, ile było tego wojska, które ogniem i mieczem srodze nawiedzało północne włości aż po brzegi morza Białego, zapuszczało zagony w wąwozy i uroczyszcza gór Uralu leśnego, przepływało Wołgę i przeciw Moskwie niedawno podbitych Kałmuków astrachańskich podnosiło skutecznie.
Marcinek Lis setnię prowadził w chorągwi Kleczkowskiego. Nie był to już dawny, pucołowaty, wesoły wyrostek. Troska ciężka o los ukochanej dziewczyny i braci zagnieździła się w głębokich zmarszczkach czoła i wyglądała z ponurych, tęsknych oczu.