Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Milczał jak głaz; straszny był w bitwie, gdzie tłumy cofały się przed nim; niemiłosierny dla swoich, bo i dla siebie surowym był. Pomimo tego, każdy z jeźdźców, czy to polski szlachetka z pod ciemnej gwiazdy, po łup przybyły, czy watażka, po drogach grasujący, czy wolny Kozak z Donu, czy Francuz o dźwięcznej mowie, lub Anglik białowłosy i milczący, lub Tatar skośnooki, — wszyscy lubili młodego junaka i szli za nim w ogień. Wiedzieli bowiem, że każdego ma na oku, na przeprawie niebezpiecznej wyciągnie z wartu, w bitwie pomoc da, do niewoli porwanego odbije, chociażby własne miał postradać życie.
Pułkownik Kleczkowski przyglądał się bacznie junakowi i pewnego razu gdy od Permu, jak sierpem rzucić, szli wzdłuż Kamy do Czerdynia, skinął na Lisa i rzekł:
— Chodź-no, waść, do mnie! Mam dla ciebie sprawę niemałą!
Usiedli na kamieniu pod drzewem, a wtedy zapytaj pan Jarosz:
— Rozpacz waści z pod powiek wyziera?!
Setnik zacisnął zęby i mruknął:
— Nie rozpacz, ino troska.
— To, suponuję, o tej gładkiej pannie? — pytał pułkownik.
— O niej... o braciach też stryjecznych... i o srogiej dla ojczyzny ranie... — odparł urywanym głosem.

— Nie sumuj się[1] i nie troskaj, junaku, po próżnicy! — doradził pułkownik. — Nic z tego nie wypłynie! Pannę do obozu hetmańskiego tedy z taborem

  1. Nie smuć się.