Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O — O! — mruczał Screw, trącając Francuza, — dokąd idziemy, my dog[1] Przecież to pustynia szczera! Damm![2]
Dźwięcznym głosem swoim wyśpiewał odpowiedź Legrange:
Mon cher blond, o tem wie komendant!
Yes! well! — mruknął Anglik uspokojony.
Jakby odpowiadając im, zwrócił się Marcin Lis do sWoich ludzi i rzucił donośnie, aż góry echem mu odpowiedziały:
— Słońce za przewodnika mamy! prowadzi nas ono tam, gdzie jest ktoś, kto o nas słyszeć powinien, inaczejby nie świeciło nad nagą pustą ziemią; bez wyroków Bożych nic się na ziemi nie dzieje. Naprzód!
Jechali dalej z dniem każdym nowe spotykając dziwa.
Widzieli góry, odwiecznemi pokryte lasami, gdzie w kniei niedostępnej śladem łosi sunęli coraz głębiej, jak duchy potępione, lub widma zemsty krwawej.
Niedźwiedzie nieraz drogę im zastępowały, lecz rażone strzałą, padały, lub w haszczach niedostępnych szukały ocalenia.
Głuszce czarne, krzykliwe cietrzewie i chyże jarząbki wyrywały się z pod końskich kopyt; na moczarach łoś, łopaty rozłożywszy rosochate, stał, wstrzymany w biegu przez much żarłocznych chmary.

Spadała ta skrzydlata plaga na jeźdźców i na konie, dając wytchnienia i spoczynku. W dymie ognisk smolnych zaledwie na krótką chwilę znajdywali ludzie ukojenie. Lecz od jadowitych żądeł much, komarów, bąków, jęły przydarzać się coraz częściej złe zimnice,[3] wrzody, ropiące się straszliwie, i oczu ból nieznośny.

  1. Mój pies — pieszczotliwy wyraz.
  2. Djabeł.
  3. Dreszcze, febra.