Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pustkowie pochłonęło lisowczyków. Zdawało się, że słońce po próżnicy świeci nad tą wyklętą ziemią. A oni ciągle szli...
Ujrzeli nagle wysoką, okrytą szczeciną jedli górę, o głowicy, spowitej obłokami.
Szli na nią wprost, jak do jakiejś wymarzonej mety.
Z podziwem oczy pod obłoki skierowali, bo usłyszeli stamtąd krzyk i trąbienie gromkie, niemilknące...
To wędrowne ptaki, przelotne gęsi, kaczki i łabędzie nad górą tą leciały, na południe swój szlak wytknąwszy. Jesień dążyła i ptactwo północ przed mrozami opuszczało.
Dokoła góry równina ciągnęła się i wszerz i wdał, murem gór zamknięta. Tu ujrzeli lisowczycy namioty z brzozowej i modrzewiowej kory, koło nich — ludzi, w skóry od stóp do głów odzianych.
Zdrożonych wojowników przyjęto pokłonami i darami.
Stosy skór puszystych poznoszono, ryb suszonych i mięsiwa, w jałowcowym dymie uwędzonego.
Ludzie ci nazywali siebie Wogułami, a górę ową, co Lisowi za metę służyła, — Telpos.
Na nieszczęście nie zrozumieli lisowczycy mowy tych cudacznych ludzi, więc rychło w robotę poszły szable i spisy.
Zagwizdały w odpowiedzi strzały wogulskie, a ostre były i, snać, trucizną napojone, bo siła ludzi ubyło Lisowi, a kto grotem zadraśnięty został, chociażby w przelocie, ten padał, po ziemi się tarzał, darninę rwał i szarpał, aż ducha wyzionął i zrazu czarny się stawał na obliczu.
Umknęli Wogułowie w góry, lecz co chwila z poza drzew furczała strzała i padał Doniec, Polak, Francuz, Niemiec...