Lisowczycy/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Lisowczycy
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XII.
LOSY ZMIENNE.

Dzień nasz — wiek nasz — mówi przysłowie stare. Tak to w jeden dzień — odważny, w siły potężny, setnik lisowczyków, Marcin Lis, o losie własnym i ludzi swoich na lat pięć postanowił.
Lecz cóż miała robić owa garstka Polaków, prowadzących ze sobą Kozaków dońskich i cudzoziemców, z więzieni moskiewskich cudem ocalonych?
Na jakie nowe czyny bojowe mógł targnąć się młody wódz, ciężką raną gnębiony?
O czem mógł marzyć daleki potomek Wańki z Lisowa i Jaxy z Targowiska, sławnych rycerzy znaku Lisa prastarego, gdy niemal rok cały walczył z chorobą i śmiercią?
Powoli goiła się strzałą wogulską przebita pierś, lecz jad grotu pozostał. Wrzody straszliwe i bolesne pokrywały całe ciało junaka; zębami, szczęki ścisnąwszy, zgrzytał, aby nie krzyczeć, nie wyć z bólu.
Dręczyła go nieświadomość tego, co się w Rzeczypospolitej dzieje, i jakie są losy wojny moskiewskiej.
Dopiero po kilku miesiącach poszedł, jeszcze blady i słaby do Michała Stroganowa, kupca możnego, a swego teraz pana, i rzekł mu:
— Mogę już robić, co każesz, ino proszę — powiedz, co na wojnie słychać?
Chytry był człek Stroganow, wiedział, że, gdyby prawdę odkrył, nie utrzymałby tego do lotu zrywającego się orła, więc ramionami wzruszył i odparł obojętnie:
— Nad samą rubieżą Polszczy borykają się ze sobą Wasi i nasi... Kto kogo zmoże, to osądzi Bóg...
— A o Lisowskim hetmanie czy słychać co? — pytał rycerz.
— Zaginęły o nim słuchy... Wiemy tylko, że wojewodę Kurakina i sławnego wodza Łopatina pobił, a później kijowskiemi stepami do swoich się przerywał opowiadał kupiec.
— Chwała Bogu Wielkiemu! — zawołał Marcin Lis.
Westchnął Stroganow, czarną brodę pogłaskał i rzekł:
— Zaiste wielki to wojownik... nam takich brakowało... chyba Zarucki, sławny kozacki ataman...
— Zarucki — pies zdradliwy! — zapalczywie krzyknął junak. — Na pal takiego wbić!
Uśmiechnął się zagadkowo kupiec i oczy spuścił.
Pomilczał chwilę, a później rzekł:
— To już się stało... Gdy bojarowie i lud moskiewski na carstwo Michała Fedorowicza Romanowa obrali, Zarucki wykradł uwięzioną w monastyrze łże-carycę Marynę i chciał ją wraz z synem podłego Mićki — Oszusta do Polszczy przez Zaporoże umknąć.
— Umknął? — spytał Lis.
— Nie! Ucapiono ich koło Astrachania... Zima była... Konie im osłabły... Dognali ich drużynnicy... Śmierć na nich przyszła luta....
Stroganow wzdrygnął się i białą ręką znak krzyża Ua piersi zakreślił.
— Pewne jest, że Zaruckiego na pal wbito. Konał w mękach przez trzy dni... Maryna i jej szczenię od Dymitra — złodzieja...
Umilkł znowu kupiec i oczy przymknął, niby coś strasznego obaczył.
— Co zrobili z Maryną? — rzucił pytanie młody rycerz.
— Ech! Lepiej o tem nie myśleć... Różnie gadają ludziska... Jedni, że utopiono ich w Wołdze, w przeręblu w okolicach Astrachania, drudzy inaczej powiadają... niby Marynie szczęki połamano i utopiono później, a syna Otrepjewa[1] powieszono... Krwawe to dzieło!...
Milczał polski rycerz długo, aż się odezwał:
— Od krwi i zbrodni poczyna nowy car wasz... Ponoć, młode to pacholę?... Zamierza on ród swój utrwalić na tronie moskiewskim... Źle zaczął... przez krew wszedł na stopnie tronu, a potomkowie jego — bliscy i dalecy po krwi będą z nich zstępowali...
— Prorokujesz? — spytał wystraszony kupiec.
— Jam żołnierz, nie prorok, ino widzę w onej chwili dużo krwi, która podnosi się, burzy i zalewa Ruś od kresu do kresu... Tonie w niej car... i tak, jak zginęła Maryna z synem, zginie caryca z carewiczem śmiercią ponurą, bezsławną. Krew za krew... Widzę to...
— Spasi, Macierz przeczysta, Chryste — spasi! — szeptał wystraszony Stroganow, żegnając się zamaszyście i patrząc w bladą, natchnioną, groźną twarz Polaka.
Milczeli potem długo. Pierwszy się odezwał Marcin Lis:
— Po rozkazy przyszedłem. Mogę już na koń wsiąść, bo siły pomału wracają mi.
— To dobrze! — ucieszył się kupiec. — Usiądź, pij czaj[2] i słuchaj! Ja i bracia moi chcemy żyć z wami w dobrej zgodzie. My wiemy, że wy jesteście tacy ludzie, jakim był Jermak Timofiejewicz, dzielny Kozak, który Kuczuma pierwszy raz pobił i Sybir dla nas zdobywać zaczął. Nie będziemy skąpili dla was niczego i bogaczami od nas powrócicie do domów... Mamy my jarłyki z Moskwy na podbijanie plemion, w górach Uralskich i na Sybirze koczujących, na wydobywanie złota z ziemi, kamieni drogich, żelaza, miedzi kraśnej, srebra białego i ołowiu ciężkiego... Nie wiemy, gdzie to leży... Ukrywają od nas tajemnicę pogańcy... Musisz podbijać ich i zniewalać, aby pokazali, gdzie ukryte są bogactwa tej ziemi. Rozumiesz?
— Rozumiem! — odpowiedział junak.
— Weźmiesz, ilu chcesz ludzi, swoich i moich Kozaków najemnych, i na północ rzucisz się na Zyrjanów, na Wogułów, na Czudź białooką, o wszystkiem się dowiesz, doniesiesz, a później poprowadzisz ludzi robotnych...
W trzy dni po tej rozmowie, trzystu jeźdźców wybiegało z Wierchoturja, kierując się na północ.
Cały rok, jak orkan lub jak bicz Boży, srożył się Marcin Lis ze swymi ludźmi po północnych obszarach Rusi wschodniej, staczając bitwy krwawe z koczownikami i gwałtem wyrywając im tajemnicę złota, srebra, żelaza i ołowiu, ukrytych w nieznanych jarach i spychach górskich, lub pod grubym torfem tundry. Zwoził z Kary, z Pieczory, z brzegów Lodowatego oceanu drogie skóry sobole, gronostajowe, kunie, bobrowe, kość przedpotowych olbrzymów[3], pogrzebanych w nigdy nie odmarzających bagniskach; złoto, drogie kamienie, znajdywane przez wogulskich łowców w łożyskach potoków nieznanych i uroczyszczach leśnych, strzeżonych przez zazdrosne duchy i upiory; prowadził za sobą tłumy robotników z rydlami, pieszniami, siekierami i innemi narzędziami dla wydzierania ziemi ukrytych w niej skarbów bez liku; budował grody, osady i „ostrogi”, coraz dalej posuwając rubieże włości Stroganowskich; pędził na południe, z prądem rzeki Ural, przebijając się przez Finnów leśnych i stepowych Kałmuków, Nogajców, do niebieskich fal kaspijskiego morza dochodził, miedzi, żelaza, ołowiu poszukując i nowe osiedla moskiewskie wznosząc, potęgę i władzę Rusi zaborczej rękami polskiemi szerząc i zatwierdzając.
Nachodziły na młodego rycerza chwile, gdy włosy na sobie rwał w rozpaczy, przeklinał dzień, w którym oszczędziła go jadowita strzała wogulska, gotów był bluźnić przeciwko Bogu i zginąć na wieki na rozdrożu myśli i uczuć.
W miotaniu się ducha, w umęczeniu i goryczy sumienia biegł do druhów wiernych i, siadając przy ognisku, pytał głosem, w którym łkała i wyła rozpacz:
— Azali dobrze czynimy, iż wrogowi ojczyzny służymy i pomagamy? Powiadajcie, bo nie zdzierżę... Nie pohamuję serca!
Rozumieli Polacy i uczony, wielkiego rozumu szwedzki pułkownik, Gustaw Olmsgren, mękę i rozterkę ducha swego wodza. Sami nieraz, nie śpiąc po nocy, lub słuchając wycia wiatru i poszumu boru, kajali się i w pierś się bili, pytając — kogoś niewidzialnego, lecz potężnego i wszechmądrego:
— Azaliż śmierć nie lepsza jest?
Pierwszy odpowiadał Lisowi przez wszystkich szanowany, siwy już i z życiem pogodzony, poważny pan Jaksa Opieński.
— Nie sumuj się po próżnicy waćpan, panie komendancie. — Ante mare, undae.[4] Popłyniemy po morzu, którem będzie ojczyzna, a to, co ninie jest, — to ino fale, niosące nas przez morze... Wiem ci ja, że dulce et decorum est pro patria mori,[5] lecz gdy zabrnęliśmy tak daleko, to tuż dla ojczyzny na nic nasza śmierć, ino o salwowaniu z opresji ciężkiej trza mózg suszyć. Gorzko jest myśleć, iż fugaces labuntur anni,[6] lecz innej miary na poradzenie sobie nie mamy... Czyńmy tak, ut fata trahunt![7]
— Przyznaję rację imć Opieńskiemu — podtrzymał go uczony Szwed. — Powiedziane jest bowiem przez Mędrca: non omnia possumus omnes.[8] Konsolację jednak znajduję w naszym żywocie... Myślę tak, że Najmiłosierniejszy Bóg nie poczyta nam za grzech czynów naszych, jako że wszelako pogańców władzy chrześcijan poddajemy, a przeto nauce Chrystusowej drogę do serc ciemnych otwieramy.
Lis bacznie przyglądał się Olmsgrenowi i pytał go:
— Czy waść jesteś rzymskim katolikiem?
— Nie! Jestem wyznawcą wiary reformowanej... — odpowiedział zdziwiony uczony.
— No, widzisz, waść, a gadasz jak jezuita... — mówił młody komendant i nie czuł zwolnienia z więzów ciężkich zwątpień.
Najlepiej pocieszyli rycerza dziesiętnik Jan Starościak, wesoły imć Węgrzyn i beztroski Staszko Bela.
Wysłuchawszy skarg komendanta i odpowiedzi uczonych panów, Starościak srogie wąsy najeżył i mruknął:
— Za pozwoleniem pana komendanta, tobym rzekł słowo. Jeśli głupie będzie, nie gniewajta się, jeśli coś w niem znajdziecie — chwalić imię Boże będę, bo czy to ja nie wiem, co to — troska od niezrozumienia dobrego i złego? Ho!
Znowu nastroszył wąsiska i prawił już śmielej:
— Nasza mazurska gadka powiada: „Kto bydlęcia nie żałuje, sam sobie szkoduje“.
— No? — spytali go panowie.
— Czyżby Rzeczypospolita, król, sejm, hetmani nie pożałowali nas, którzy aż tu zalecieli i teraz tak oto poratowanie sobie dają?
— Jakby zechcieli nam posłuch dać, toćby zrozumieli chyba — zauważył pan Opieński. — Zrozumieliby i sądu srogiego nie wydali...
— A jeśli tak — ciągnął Starościak — tedy pokornie zapytam waszmość panów, czy ci jeńcy, co w Rzeczypospolitej na jej zdrowie pracują, nie są w poszanowaniu u nas?
— Hej, tam! sam widziałem, jak moskiewskie ciury, przez pana Gąsiewskiego do niewoli wzięte, mury Kitaj-horodu[9] po szturmie szybko naprawiali, panowie rotmistrze uczciwie do nich gadali; niczem do swoich! — zawołał Stanisław Bela.
— A ja toż samo widziałem pod Pskowem — dodał Wojciech Berezański.
— Ja zaś oto, jak stoję przed waszą dostojnością, wodził Kozaków i Tatarów, którzy w naszym jasyrze byli, na składanie murów i sypanie wałów w Kamieńcu! zakrzyknął wesoły imć Węgrzyn.
— A czyż Chocim nie rękami i potem Turków, Wołochów i Tatarów wzniesiony? — spytał znowu Berezański.
Zrozumiał, o co chodzi, Francuz Tomasz Grenier, który niegdyś w najemnym pułku służył Szwedom i dorzucił:
— U nas we Francji to połowę kaszteli jeńcy pobudowali, wałami i fosami otoczyli!
— A jeśli my innych do tego zmuszamy, rozumieć musimy, iż i nas w podobnej opresji zniewolić mogą, jak nas ninie! — zakończył rozumowania Starościaka i innych poważny pan Jaksa Opieński.
Na ponurem obliczu młodego rycerza błysnęła radość. Nadzieja kojąca snadź wstąpiła do serca, wiara w usprawiedliwienie czynów.
Starościak, chrząknąwszy znacząco, wyprostował się służbowo i wyrecytował słowo po słowie:
— Czekaj, tatko, latka, aż ci piwa nawarzy! Nadarzyli nam piwka po same uszy, a żłopać — to nie oni, ino my! Żłopiemy, jak umiemy, aby w onem piwsku nie utonąć... Bać się trzeba trzcinie, gdy wiatr dąb wywinie... Wywinęło, słysz, ów dąb, powalił się, a trzcina została: Ech! Dba o jęzory ludzkie, jak o burą sukę! „Nie po sercu nam Starościak!“ — powiedzą, a ja im na to rzeknę do rozumu: „Alboż ja czerwony złoty, ażebym się wszystkim podobał”?
— Wrócimy do swoich, to znowu jakaś potrzeba wypadnie. Pokażemy tedy, co umiemy, bo jesteśmy, jako ten kij nasiekany! — mrukliwie dorzucił Wojciech Berezański.
— Oni tam bunty, zdrady, konfederacje knują, panowie szlachta, rotmistrze, przesławne pułkowniki; hetmanom do oczu skaczą; królowi grożą wojną, a my, którzy Ruś przebiegliśmy, jak wilkołaki, dla ich magnackiego honoru śmierci w łapy skoczymy? Prędzej się łysa splecie, niż się doczekają jaśniewielmożne psubraty od złotej wolności, psia ich, wraża mać! — huknął Starościak, zupełnie już gniewny.
Zmiarkował jednak, że się zapędził mocno, bo, przecież przy szlachcie te słowa butne wyrzekł, więc w niepewności stał i czekał, co rzekną.
— Prawdę powiedział wachmistrz Starościak! — zadecydował pan Opieński. — Vox populi — vox Dei![10]
Znacznie uspokoiły te rozmowy prostacze serce młodego rycerza. Modlił się gorąco i przed obliczem niewidzialnego Pana świata przysięgał dokonać nowych czynów rozlicznych dla dobra i sławy ojczyzny, gdy los przywiedzie go do niej — umiłowanej, wytęsknionej.
Tymczasem dalsze zagony dla Stroganowych czynił, zapuszczając się za łańcuch gór Uralskich i wpadając do stepów Kirgizkich. Szczególnie okrutnym był dla Piegiej Hordy zdradzieckiej, samego carzyka ich pojmał i śmiercią pokarał, stada zagarnął i do pobliskich osiedli stroganowskich pognał.
Stał się postrachem od Lodowatego oceanu do piaszczystych łach Kaspijskiego morza. Imię jego znali pogańcy i na sam odgłos jego drżeli. Gdy się zjawiać wybiegali z darami bogatemi, czołami strzemienia jego dotykali i, biorąc za uzdę konia, prowadzili straszliwego rycerza tam, gdzie leżały pokłady ziemi złotodajnej, kamienie barwne, skały w miedź, srebro, ołów i żelazo bogate.
Wielkie, niezliczone skarby posiadał Stroganow, zebrane rękami i szablą polskiego rycerza. Jak syna, pokochał go i marzył, aby jak najdłużej go przy sobie zachować.
Niemało posiadał Marcin Lis złota, wypłaconego przez kupca i zaszytego w workach skórzanych. Bogaczami czuli się wszyscy jeźdźcy młodego lisowczyka: od prostego Dońca do poważnego pana Jaksy Opieńskiego i uczonego Gustawa Olmsgrena.
— Pozostań jeszcze chociażby na rok! — prosili Lisa Michał Stroganow i jego bracia. — Dobrze ci u nas!
— Dusza moja rwie się do domu, do ojczyzny! — odpowiadał. — Nie wiecie, że żyję bez serca, bo ono Jest tam, daleko, na polskiej ziemi naszej, a w jakiem miejscu — tego samo nie wie!...
Nalegali i prosili go coraz częściej kupcy możni, bo wiedzieli, że pięć lat służby Lisa już dochodzą do kresu, a gdyby nawet nie doszły, musieliby go zwolnić i do Polski wyprawić.
11 grudnia 1618 roku nad rzeką Dywiliną stanął, bowiem, rozejm pomiędzy Rzeczypospolitą i Rusią na 16 lat. Car Michał wyrzekł się tytułów księcia Inflanckiego, Smoleńskiego i Siewierskiego; królewicz Władysław wyraźnie nie zrzekł się prawa do tronu moskiewskiego, jednak, chociaż zwycięsko do Moskwy doszedł, na pokój dłuższy zgodę swoją dał.
Z niewoli polskiej powrócili do Moskwy ojciec cara Metropolita Filaret, książę Golicyn i dzielny obrońca Smoleńska, niemiec Szein, a wzamian wszyscy jeńcy polscy mieli wolność odzyskać i do Smoleńska być odstawieni.
Doszły nareszcie „ukazy“[11] carskie do Wierchoturja i, było to na wiosnę roku 1619-go, — Marcin Lis z swoimi ludźmi, żegnani przyjaźnie, opuścili gród Stroganowych.
Wjechawszy na wysoką przełęcz, skąd obszerny roztaczał się widok, zatrzymał konia młody rycerz.
Jak okiem sięgnąć, biegły na północ i południe do zielonych fal podobne, wężowe łańcuchy gór. I tu, i ówdzie podnosiły się nad borami słupy dymów. Były to osiedla, ostrogi, grody całe, pobudowane na ziemi, rękami lisowczyków zdobytej; kopano tam i dłubano piasek i skały, wymywano z nich złoto, przetapiano na żelazo, srebro, ołów, które miały po całej ziemi, jak długa i szeroka, rozpłynąć się, ku pożytkowi wszystkich ludzi.
Myślą leciał rycerz dalej, aż hen! gdzie niebieskie tumany przysłoniły dal, a gdzie widział wężowy ślad swoich pochodów szalonych, bitew krwawych, niezliczonych; zgliszcz koczowisk różnorodnych plemion, kości poległych, zwęglone resztki obozowisk.
Słyszał głos promiennej, groźnej sławy, przebiegającej ziemie nigdy niewidziane, i gromem imię polskie zwiastującej. Była to sława ponura, krwią i ogniem swój pęd znacząca, lecz nigdy niesłychana, zdumiewająca, przez żaden inny naród nie zdobyta.
Ujrzał Marcin Lis szkarłatną zorzę, okrywającą niebo, góry, korony drzew — zorzę łagodną, pieszczoty pełną i piękną. Nagły spokój zawitał wtedy do duszy junaka, a radość bujna, pełna dumy rozświetliła twarz.
— Przysiągłem, że dokonam i — uczyniłem! — rzekł głośno, bo ujrzał w tej chwili pożegnania z krainą męki bohaterstwa, szalonego porywu i jadu zwątpienia surowe oblicze hetmana Lisowskiego i wesołą, beztroską twarz pułkownika Jarosza Kleczkowskiego.
Zjechali z przełęczy. Wspomnienia prysły i jeno nadzieja i dążenie do ziemi ojców ogarnęły myśli i serca Polaków.
Długa leżała przed nimi droga.
Roztopy wiosenne przegradzały ją. Za poradą władz grodzkich omijać musieli drogi, któremi powracały z pod stolicy drużyny moskiewskie; dalej ciężka i nielitościwa stopa wojny w pustynię obróciła kraj bogaty, ludny. Z trudem, dobywając spiżę dla ludzi i koni, bardzo powolnie sunął rycerz ku rubieży Rzeczypospolitej.
Na jednym postoju w Perejasławiu-Zaleskim spotkali się z niewielkim oddziałem moskiewskim. Opatrzonych w glejty od Stroganowa, który władzę wojewody piastował na Uralu, przyjęto ich za ludzi kupczących, bo też konie, jukami obładowane, prowadzili ze sobą i do konfidencji łatwo doszli, tem łatwiej, że Moskale gorzałkę bez miary pili i języki ruszały im się luzem.
— Ech-ma! — wołał jeden z Moskali, do wodza tej bandy podobny — gdyby nie mir[12], jaby toho atamana lisowczyków Rogawskiego pojmał i pohulałby z nim tak, szczob Lachy do druhogo pokolenia zakazały na Ruś z wojną chodyty!
Zerknął na mówiącego młody rycerz, niczem wilk na owcę, i spytał:
— To już nie sam Lisowski hetmani nad lisowczykami?
Zaśmiał się pijany Moskal i rzecz:
— Toś ty chyba z nieba spadł? Bojary, pewnego człowieka posławszy, jadem śmiertnym ubiły Lisowskiego pod Starodubem, teraz bude cztery lata. Swoje wojsko sobaka kuśliwa[13] objeżdżał, z konia upadł, duszę czortu oddał!
Drgnął, zbladł rycerz i mógłby się zdradzić, lecz na szczęście Moskale pijani byli i nic nie spostrzegli.
— To po Lisowskim ów Rogawski przewodził? — zaciskając zęby, dopytywał się Lis.
— Przed nim był inny czort przeklęty! Zwali go Stanisław Czapliński. Tobo skrytym strzałem z muszkietu pod dworem swoim ubił na śmierć bojar Skrobotow. Toho dnia obrały sobie za atamana te sobaki zubaste Rogawskiego, szczob jeho śmierć wzięła szybko!
Wieczorem rycerz zdybał jednego chłopa z bandy i, wdawszy się z nim w rozmowę, usłyszał, że ten należy do drużyny Piechonki.[14]
— Sławny on wojak i Lachy go znajut, oj, znajut! przechwalał się drużynnik.
— Cóż to za Piechonka? — spytał Lis. — Zdaleka jesteśmy, nie tutejsi, nie wiemy nic!
— Piechonka?! — zawołał Moskal. — Toż to najsławniejszy na całym Donie ataman watahy zbójników! Sławny ataman!
— Czemże sławny?
— Jego żaden wojewoda carski pojmać nie umiał! Śmiały on i chytry, jak wąż!
— Cóż tu robi ów Piechonka? Dla rabunku i rozboju przybył?
— Aj — aj — aj! Jak można tak gadać?! On teraz wielki wojak! Kniaź Pożarskij powołał go z całą watahą, aby na Lachów szedł. Poszedł Piechonka i, chociaż pułkownik Ramult, Lach, pobił go tak, że ino nas trzydziestu chłopa zostało, jednak ataman usiekł potem w boju Ramulta. Taki nasz ataman Piechonka — bojownik sławny!
— Wachmistrzu Starościak, bywaj! — szepnął Marcin Lis.
A gdy stanął przed nim srogi Mazur, kazał mu junak objechać miasto i rozejrzeć się bacznie, czy dużo w niem wojska stoi i jakie — piesze czy konne.
Dziesiętnik natychmiast wyszedł, a rycerz zaczął rapcie szabli podciągać, aż mu głownia niemal z pod pachy wyglądała.
— Czuj duch! — mruknął Węgrzyn. — Komendant do bitwy się sposobi...
Sam też podciągnął szablisko wyżej, a i obuszek ciężki obok na ławie położył, aby pod ręką był.
Starościak powrócił prędko i, usiadłszy obok komendanta, szeptał:
— Żadnego wojska w mieście niema... Ludzie wszyscy pouciekali, bo tu pan Rogawski dokazywał srodze i pan hetman Chodkiewicz, leża zimowe tu wyznaczywszy, twardą miał rękę. Niektórzy ino z kupców powrócili na stare śmiecie... Ceklarzy[15] miejskich może z dziesięciu chłopa widziałem. Halebardy mają, a rusznic — nic!
— Dobra nasza! — rzekł rycerz. — Każ ludziom w pogotowiu być, na wypadek, gdyby do czego doszło, acz niema obawy.
To mówiąc, przysiadł się do stołu, za którym buszował i chełpił się pijany Piechonka. Przyglądał się zbójeckiemu watażce bacznie i ostro. Spostrzegł to Piechonka i spytał:
— Czegóż ty ślepie na mnie wypychasz?
Obojętnie wzruszył ramionami junak i odparł spokojnie:
— Dziwuję się i dziwuję!
— A czegóż to się dziwujesz?
— Jakże się nie dziwować? — odparł Lis. — Taki zbójnik, jak ty, taki oczajdusza, rzeźnik, pies nieczysty rabuś, a chodzisz na wolności? Nozdrzy ci kat nie wyrwał, na czole nie wypalił żelazem znaku „ostrogu”, palców nie odrąbał? Nie! Tyś nie Piechonka, bo takiego wisielca na szlemieniu[16] można oglądać, nie zaś przy stole z ludźmi uczciwymi.
Zerwał się watażka z ławy, zębami zgrzytać począł i palce kurczyć i prostować, niby ptak drapieżny.
— Oj! bratcy, bratcy, źle z nim zaraz będzie!... Ja z niego sieczkę zrobię... Dawajcie mi szablę! Migiem!
— Słuchajno, ty, pachołku, chamie, zbóju tchórzliwy, wychodź na dwór, bo juchą twoją nie chcę babrać izby. Wyjdziesz, czy nie? Bo jeśli nie pójdziesz, to ja cię kułakiem zatłukę, jak szczenię!
— Oj, bratcy! Ja pójdę z nim na dwór, a wy ujrzycie, co ja z niego zrobię. Mać radna jego nie pozna!
Wyszli na dwór. Księżyc świecił dobrze, bo w pełnię wszedł.
— No, opryszku, stawaj i dziękuj Bogu, że z uczciwej ręki zginiesz! — rzekł rycerz.
— Oj, co ja z ciebie zrobię! — przez zęby syknął watażka i ciął w straszliwym zamachu, chcąc odrazu skończyć z przeciwnikiem.
Zbójniki Piechonki i ludzie Lisa otoczyli walczących kołem zwartem, lecz Starościak szepnął coś do ucha temu i owemu z lisowczyków, a ci rozstawili się pomiędzy drużynnikami Piechonki, jak gdyby lepiej widzieć chcieli toczącą się walkę.
Marcin Lis odbił cios. Watażka przyciął jeszcze raz i znowu szabla jego trafiła na niewzruszoną przegrodę. Junak ani drgnął. Stał z wyciągniętym brzeszczotem i w oczy zbójeckiemu hersztowi patrzył.
Nareszcie rzekł spokojnie, lecz groźnie:
— Toś ty taką sztuką mógł pułkownika Ramulta pokonać? Nie wierzę! Łżesz, jak pies. Tożto lada chłystek polski takiego szermierza przy drugiem złożeniu zetnie. Aż mię wstyd bierze, że babram szablę, z takim capem się zadając. Tfu!
— Oj, bratcy! Ja jemu pokażę, jak ja toho Ramulta położyw! — ryknął Piechonka i nagle, pochyliwszy się do ziemi, szablę rzucił, do piersi rycerza skoczył i nożem błysnął.
Junak serpentynę na rzemyk puścił, a sam o krok odstąpił. Watażka, jak długi, runął na ziemię, a Lis nogą dłoń zbrojną nadepnął i, za kark Piechonkę ucapiwszy jedną ręką, drugą nóż mu wyrwał.
— Teraz pogadamy! — rzekł groźnie. — Gdyby cię złapali wojewodowie, na kole by ciebie połamali. Umknąłeś im, ale przyszła koza do woza. Ja ci kości połamię, strachu na baby!
Porwał Lis watażkę, przegiął, zdusił i odrzucił.
Chrzęsły kręgi grzbietu i padł Piechonka nieżywy.
Zbójniki żegnali się raz po raz i szeptali:
— Spasi Chryste, Hospodi pomiłuj! Czort nie chłop... Zaprawdę czort! Spasajteś, bratcy!
Zmykali, nie oglądając się i krzycząc wniebogłosy.
Wkrótce izba opustoszała.
Komendant kazał konie juczyć i kulbaczyć.
Porzucali Perejesław-Zaleski, gdzie na podwórku domu zajezdnego leżał z przełamanym grzbietem Piechonka, watażka zbójnicki, podstępny, dziki, zawsze pijany od krwi i gorzałki.






  1. Otrepjew — nazwisko pierwszego samozwańca Dymitra.
  2. Herbata.
  3. Mamutów.
  4. Żeby było morze — potrzeba fal.
  5. Słodko i zaszczytnie umrzeć za ojczyznę.
  6. Mijają lata.
  7. Jak zrządził los.
  8. Nie wszyscy możemy uczynić wszystko.
  9. Część Kremlu moskiewskiego.
  10. Głos ludu — głos Boga.
  11. Dekrety.
  12. Pokój.
  13. Pies gryzący.
  14. Osobistość historyczna, wspominana przez Maurycego hrabiego Dzieduszyckiego w dziele o lisowczykach.
  15. Policjanci.
  16. Poprzeczna belka szubienicy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.