Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wysłuchawszy skarg komendanta i odpowiedzi uczonych panów, Starościak srogie wąsy najeżył i mruknął:
— Za pozwoleniem pana komendanta, tobym rzekł słowo. Jeśli głupie będzie, nie gniewajta się, jeśli coś w niem znajdziecie — chwalić imię Boże będę, bo czy to ja nie wiem, co to — troska od niezrozumienia dobrego i złego? Ho!
Znowu nastroszył wąsiska i prawił już śmielej:
— Nasza mazurska gadka powiada: „Kto bydlęcia nie żałuje, sam sobie szkoduje“.
— No? — spytali go panowie.
— Czyżby Rzeczypospolita, król, sejm, hetmani nie pożałowali nas, którzy aż tu zalecieli i teraz tak oto poratowanie sobie dają?
— Jakby zechcieli nam posłuch dać, toćby zrozumieli chyba — zauważył pan Opieński. — Zrozumieliby i sądu srogiego nie wydali...
— A jeśli tak — ciągnął Starościak — tedy pokornie zapytam waszmość panów, czy ci jeńcy, co w Rzeczypospolitej na jej zdrowie pracują, nie są w poszanowaniu u nas?
— Hej, tam! sam widziałem, jak moskiewskie ciury, przez pana Gąsiewskiego do niewoli wzięte, mury Kitaj-horodu[1] po szturmie szybko naprawiali, panowie rotmistrze uczciwie do nich gadali; niczem do swoich! — zawołał Stanisław Bela.
— A ja toż samo widziałem pod Pskowem — dodał Wojciech Berezański.

— Ja zaś oto, jak stoję przed waszą dostojnością, wodził Kozaków i Tatarów, którzy w naszym jasyrze

  1. Część Kremlu moskiewskiego.