Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

trzydziestu chłopa zostało, jednak ataman usiekł potem w boju Ramulta. Taki nasz ataman Piechonka — bojownik sławny!
— Wachmistrzu Starościak, bywaj! — szepnął Marcin Lis.
A gdy stanął przd nim srogi Mazur, kazał mu junak objechać miasto i rozejrzeć się bacznie, czy dużo w niem wojska stoi i jakie — piesze czy konne.
Dziesiętnik natychmiast wyszedł, a rycerz zaczął rapcie szabli podciągać, aż mu głownia niemal z pod pachy wyglądała.
— Czuj duch! — mruknął Węgrzyn. — Komendant do bitwy się sposobi...
Sam też podciągnął szablisko wyżej, a i obuszek ciężki obok na ławie położył, aby pod ręką był.
Starościak powrócił prędko i, usiadłszy obok komendanta, szeptał:
— Żadnego wojska w mieście niema... Ludzie wszyscy pouciekali, bo tu pan Rogawski dokazywał srodze i pan hetman Chodkiewicz, leża zimowe tu wyznaczywszy, twardą miał rękę. Niektórzy ino z kupców powrócili na stare śmiecie... Ceklarzy[1] miejskich może z dziesięciu chłopa widziałem. Halebardy mają, a rusznic — nic!
— Dobra nasza! — rzekł rycerz. — Każ ludziom w pogotowiu być, na wypadek, gdyby do czego doszło, acz niema obawy.

To mówiąc, przysiadł się do stołu, za którym buszował i chełpił się pijany Piechonka. Przyglądał się zbójeckiemu watażce bacznie i ostro. Spostrzegł to Piechonka i spytał:

  1. Policjanci.