Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Trudno było zauważyć tych stu ludzi, zapadłych w haszczach „tajgi”[1], tak cicho się przyczaili, jednak dojrzano ich, bo nad krzakami podnosił się lekki dymek ogniska.
Trzech jeźdźców wyjechało na polankę, gdzie popasali lisowczycy.
— Spasi, Boże! — pozdrowili.
— Czy to wy ci Lachy, co całą Ruś przebiegli i aż o Irtysz się oparli? Opowiadał nam o tem wojewoda Trojekurow i carzyk wogulski? — spytał poważny, o długiej brodzie i przenikliwych oczach jeździec na dobrym siedzący koniu.
— My to jesteśmy! — z dumą odpowiedział Starościak.
— A wódz wasz żyje, czy zginął w bitwie?
— Żyje, ino ranę ma w piersi — rzekł Opieński.
Jeździec zeskoczył z kulbaki i pochylił się nad leżącym rycerzem.
— Możesz, gospodynie, mówić, czy nie? — spytał.
— Mogę! pytaj o co chcesz — szepnął z trudem Lis.
— Słuchaj! — zaczął dostojny mąż. — Jestem kupiec Michajło Stroganow z Wierchoturja... Mam listy Iwana Groźnego na rozszerzanie włości ruskich na północ i na wschód. Potrzebni mi są ludzie bitni, odważni i sprytni. Lepszych od was nie znajdą! Idźcie do mnie na służbę!
Marcin Lis i jego ludzie milczeli długo.

— Umowę spiszemy o żołdzie dobrym i o tem, że po pięciu leciach dam wam jarłyki[2] ochronne, z któremi do domów powrócicie bezpiecznie. Teraz i tak nie przejdziecie! Burzy się wszystko na Rusi. Lachów

  1. Knieja.
  2. Dokumenty.