Lekki grunt/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Lekki grunt
Podtytuł Obrazek wiejski
Pochodzenie „Kurjer Lwowski“, 1897, nr 140-215
Redaktor Henryk Rewakowicz
Wydawca Henryk Rewakowicz
Data wyd. 1897
Druk Zygmunt Gollob
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

— A ja powiadam, że wszyscy nic nie wiecie! Przedewszystkiem stary Zakrzewski nie umarł, jak powiadacie, ani ze zmartwienia, ani ze zgryzoty, tylko na najprawdziwszy tyfus z komplikacją.
— Tak pan doktor sądzi? nie ma co mówić, po doktorsku! My zaś sądzimy po ludzku i wierzymy w to, że zmartwienie tak dobrze jak każda choroba, może człowiekowi furtkę do lepszego życia otworzyć.
— Ksiądz bo zawsze jesteś idealista i jak masz szanse na sześć, licytujesz do ośmiu, a potem leżysz bez czterech. Ja przecież nieboszczyka leczyłem.
— Niestety! bezskutecznie.
— A cóż to ja Pan Bóg jestem, czy co, żebym trupów wskrzeszał? Nie szanował się stary, jadł wszystko bez wyboru, zaziębił się, a kiedy mnie nareszcie raczono wezwać, to już tyfusik był w całej pełni, po kilku dniach wywiązało się zapalenie mózgu... no i w dwa tygodnie interes skończony! Najpaskudniejsza praktyka leczyć szlachtę, bo to swoim rozumem się rządzi, recepty krytykuje, a jak trzeba świat pożegnać, to jeszcze ma do doktora pretensję.
— Nie dziw się pan — rzekł ksiądz — wszak życie miłe każdemu.
— Et, jak komu! jakbym ja panu kazał od rana do południa oglądać żydom języki, a od południa do nocy, a często i w nocy, tłuc się na fatalnych bryczkach, żeby sobie w dodatku zjednać sławę fuszera, mordercy i truciciela, to nie wiem czyby panu życie miłem było.
— Jam chrześcjanin i ksiądz — odrzekł — wiem, że to wszystko co Bóg zsyła, trzeba przyjąć i z wolą Jego się zgodzić.
— Ale cóż kogo ostatecznie śmierć starego Zakrzewskiego obchodzi?
— Rodziny i dzieci mi żal. Co stanie się z niemi? Porozprasza się biedactwo po świecie.
— Wolne żarty kanoniku dobrodzieju, wolne żarty! Co im tam będzie? Przedewszystkiem zdrowi jak konie, doktor od nich trzech groszy nie zarobi! Ale mniejsza o to, ja tam nie jestem chciwy... zresztą jak nie przyjdzie do mnie Paweł z febrą, to przyjdzie Gaweł z dyarją... pacjentów nie brak na świecie.
— Tak, to prawda, wasze żniwo zawsze trwa doktorze.
— A po drugie, o ile wiem, to ten Zakrzewski był bardzo zamożnym człowiekiem. Nieprawdaż, panie regencie?
Milczący dotychczas regent, cygaro z ust wyjął, odkrząknął kilkakrotnie i rzekł z powagą:
— Tak jest, według spisu inwentarza, tudzież zgodnie z wykazem hipotecznym, śmiem, raczej mogę nawet utrzymywać, że masa spadkowa jest wcale poważna.
— O tem nie wątpiłem — wtrącił kanonik — nieboszczyk interesa prowadził porządnie, pracowity był, oszczędny.
— Oszczędny! ha! ha! — rozśmiał się doktor — powiedz ksiądz kanonik, że harpagon raczej, sknera, po dwa ruble za wizytę płacił, dusigrosz, a jak święta przyszły, to nawet funta szczupaka nie przysłał, chociaż takie jezioro w Karczówce.
— Doktorze! doktorze! de mortuis aut nihil.
— Dla mnie mortuus każdy eo ipso jest nihil.
— Ale zawsze...
— Poważę się wtrącić — wycedził słodziutko regent — że szanowny nasz ksiądz kanonik dobrodziej ma nieco przesadzone obawy co do sytuacji majątkowej spadkobierców po niegdy Michale Zakrzewskim. Wedle wykazu hipotecznego dobra Karczówka są obciążone tylko pożyczką towarzystwa kredytowego ziemskiego, która za lat kilka zupełnie zamortyzowaną i wykreśloną być może, zresztą żadna wierzytelność na nich nie ciąży.
— A co? nie mówiłem, że stary sknera był.
— Ośmielę się sprostować wyrażenie szanownego konsyljarza; nieboszczyk był tylko oszczędny, tylko oszczędny! Kładę nacisk na to wyrażenie, jako bardziej prawdy blizkie.
— Regent, jak widzę i adwokatem być możesz, ale zapomniałem... są pewne sympatje.
— Bezwątpienia są. Gdybyś szanowny konsyljarz był z zawodu prawnikiem i przypatrzywszy się bliżej interesom i stosunkom ludzkim, przekonał się ile marnotrawstwa, szalbierstwa, krzywdy ludzkiej, łez sierocych odziewa się w najformalniejszą sukienkę prawną — to możebyś nabrał pewnej sympatji do owych ludzi oszczędnych ale uczciwych.
— Dobrze mówi regencisko kochany, bardzo dobrze, znać, że człowiek peritus, ludzi zna na wylot, jak złe szelągi.
— A jednak, choć ksiądz kanonik przytwierdza regentowi, ja nigdy nie mogę zrozumieć, jakim sposobem człowiek skąpy, samolub, może być znowu takim zacnym. Ja wiem, że jak wezmę chorego za puls, to gorączkę poznam, a tam w oczach gorączka złota błyszczała. Nie mogę się zapisać do szeregu bezwzględnych wielbicieli tego człowieka.
— Otóż, uważa szanowny konsyljarz dobrodziej — cedził powoli regent — my także mamy swoją metodę badania. Pan badasz zdrowie, my charakter; dla pana termometr i zegarek wskaże gorączkę, dla mnie pierwszy lepszy akcik odsłoni charakter człowieka.
— Oho!
— Tak jest, tylko trzeba być uważnym, zimnym, powolnym a bacznym obserwatorem, a przytem trzeba umiłować swój zawód. Mogę pana doktora zapewnić, że gdy człowiek, którego widzę po raz pierwszy, zadyktuje mi warunki do aktu, ja odrazu poznam, czy to indywiduum uczciwe, czy mydłek! Otóż przez dwadzieścia lat stosunków moich z Zakrzewskim, zawsze przedstawiał mi się on z najlepszej strony.
— Powiedzie mi, panie regencie, co też on kiedy komu dał?
— Przepraszam cię, doktorze, to nie jest jeszcze miarą uczciwości, bo gdyby „rozdawanie“, było patentem na cnotę, to wszyscy ludzie ubodzy, niezamożni, zasługiwaliby na miano ostatnich łotrów...
— Ale...
— Poczekaj, panie doktorze dobrodzieju, ja się zapytam nawzajem, co też on kiedy i komu wziął?
— No, cóż znowu? przecież ja tego nigdy nie mówiłem.
— Regent cię pobił, doktorze — wtrącił z uśmiechem ksiądz — może to zemsta za to, że został przez ciebie tak fatalnie w kartach pobity przed chwilą.
— Może i zemsta, do której niebawem i księdza kanonika przyzwę.
— Zatem bój będzie zawzięty.
— Nie bój żaden, tylko rodzaj obrony nieboszczyka. Przyznałeś, doktorze, że nieboszczyk nic nikomu nie wziął, więc też szkodliwym członkiem społeczeństwa nie był, był raczej pożytecznym, a ja najlepiej wiem o tem. A jeżeli weźmiemy na uwagę, że w najkrytyczniejszych czasach majątek zatrzymał, że go dzieciom w najlepszej sytuacji zostawia, to także trzeba przyznać w tem pewną, bardziej ogólnego charakteru zasługę.
— No, zapewne — rzekł doktor, jakby ustępując przed argumentami regenta.
— Tak, tak, panie doktorze, sądziłeś może nieco za pospiesznie i za porywczo. Dziwić się temu i nie dziwić — przybyłeś do nas niedawno, nie znasz stosunków tutejszych. Świeżo z wielkiego miasta przybyły, z uprzedzeniem pewnem patrzysz na nasz partykularz i jego mieszkańców. Zresztą...
— Ale szanowny kanoniku, odeszliśmy od przedmiotu; ja głównie dziwiłem się temu, że kanonik zasmucasz się losem pozostałej rodziny, a przecież, jak powiada pan regent, mająteczek czysty.
— Jak szkło, panie konsyliarzu.
— No i zapewne w gospodarstwie wszystko w porządku, inwentarze?
— Jak w zegarku.
— Nie bez tego, żeby i gotowizny nie było.
— Kilkanaście tysięcy, nie licząc rewersów.
— Aha, są i rewersiki — rzekł doktor.
— Więc cóż ztąd?
— Nic, a jednak... pożyczał ludziom nieboszczyk i zapewne nie darmo.
— Szanowny konsyliarzu, kto w dzisiejszych czasach na 6 procent pożycza, ten dobrodziejstwo robi.
Doktor zarumienił się; przypomniał sobie, że onegdaj jeszcze jako początkujący lekarz, potrzebując gotówki, pożyczył kilkaset rubli od żyda na 48 proc. i jeszcze oprócz tego obowiązał się przez pół roku leczyć darmo wszystkich krewnych swego wierzyciela, których liczba coś do trzydziestu dochodziła.
Rozmowa urwała się nagle. Doktor bębnił palcami po szybie, ksiądz na zegar spoglądał, a regent palił powoli cygaro, myśląc o tem kto lepszy? czy ten co drugim daje, czy taki co nic nikomu nie zabiera.
Noc była księżycowa, jasna. Przez okno ubogiej plebanji można było dostrzedz tuż obok stojący murowany kościółek i miasteczko, w którem gdzieniegdzie jeszcze światła jaśniały.
Godzina była późna, gdyż stary zegar z kukułką, jedenastą wskazywał. Na stoliku leżały rozrzucone karty, świadczące, że panowie tylko co pulkę skończyli.
Ksiądz z krzesła wstał, zdjął klucze ze ściany i zaczął szafkę otwierać.
— Czegoż znów kanonik szuka? — zapytał regent.
— Ha, jest tam napoczęta butelczyna miodu, nie zawadziłoby na noc po lampeczce. Miodek swój, pszczółki poczciwe zrobiły...
W tej chwili w cichem, uśpionem miasteczku, rozległ się przeraźliwy dźwięk trąbki pocztowej i turkot kół po nierównym bruku.
Pocztylion, widocznie jeszcze w zawodzie swoim nowicjusz, całą siłą płuc wydmuchiwał z tego skarbowego instrumentu, tak strasznie chrapliwe dźwięki, że aż się wszystkie delikatne dzieci żydowskie pobudziły w miasteczku i głośnym lamentem wtórowały pocztowemu wirtuozowi.
— Co to jest — spytał regent powstając z krzesła.
Jakby w odpowiedzi na to pytanie sam pan poczthalter i ekspedytor poczty zarazem wpadł do pokoju jak bomba.
Była to figurka mała, niepoczesna, jak żywe srebro ruchliwa.
Gęsta, w rudawy kolor wpadająca czupryna, sterczała mu nad czołem jak szczotka, takież faworytki rudawe otaczały twarz. Pan pocztmistrz zapewne od siedzenia ciągłego przy biurku miał jedną łopatkę nieco wyższą od drugiej, ale pomimo tego był bardzo żwawy i czupurny. Mówił głośno i z gestykulacją, którejby mu niejeden prowincjonalny aktor mógł pozazdrościć. I teraz, wbiegłszy do pokoju, zaraz na progu zawołał.
— A co! myślicie panowie, że u mnie jazdy nie ma? co? ekstrapoczta jak Boga kocham, jak druty i to jaka jeszcze ekstra poczta! Cztery konie jak hamany, pocztylion w liberji, trąbka, phi! anim się spodziewał, że mój Maciek tak trąbi. Niech go psy zjedzą! to panie dobrodzieju Rajczak, to skończony artysta! Ach — zawołał, rzuciwszy okiem na stolik — preferansik był! preferansik, zapewne i kolacyjka... hm! szczęśliwi panowie, arystokracja prawdziwa... Ja wyprawiałem pocztę i myślałem sobie, po kiego licha ludzie tyle listów piszą? Jak mi Bóg miły, aż strach! Pieniężne, proste, otwarte, rekomendowane, posyłki... powarjowali! głupota ludzka nie ma granic, mnie się kwitka na mięso nie chce napisać, a ci szrajbują i szrajbują jak najęci! a tu panie jeszcze ekstrapoczta, cztery konie jak drut!
— Kiedy jegomość masz przecież parę koni tylko — wtrącił ksiądz.
— Tak, księże kanoniku, a że jeden powiózł pocztę do następnej stacji, więc mi tylko jeden pozostał.
— I pomimo tego dałeś pan pod ekstrapocztę cztery konie?
— A to dobre! ma się rozumieć, że dałem, od czegoż głowa na karku? Eh, panie, ja jestem Bismark. Jednego konia wziąłem od Mośka, drugiego od Abrama, a trzeci, to doprawdy djabli wiedzą zkąd się wziął.
— Jakto, nie wiesz pan?
— Bo naprawdę, że nie wiem. Wlazł mi, uważa pan dobrodziej, w ogród, szkodę robił, kazałem więc zająć i do ekstrapoczty! Kiedy mi szelma kapustę wyżerał, niech za karę zobaczy, jak się to u nas po kurjersku jeździ. Już mu tam Maciek dosypie, ręczę za niego, jak za rodzonego brata, bo to także sprawny chłopaczek ten Maciek, urodził się na pocztyliona, dalibóg! urodził się, głową za to ręczę!
— No dobrze to jest, ale powiedz pan, jakiegoż to dygnitarza wyprawiłeś? Ekstrapoczta w naszem miasteczku, a zwłaszcza w cztery konie, to prawdziwy fenomen. No powiedzże nam a przedewszystkiem siadaj, panie kochany, lampeczka twoja pełna.
— Ho! ho! u księdza kanonika miodek to ananas, siedm lat po nim oblizywać się można! ale to już jak komu szczęście! Ja także niby to pszczoły mam, ale takie łajdactwo, że gdybym się Boga nie bał, tobym im wszystkim we łby postrzelał, jedno kulawe, drugie dychawiczne.
— Co znowu, pszczoły kulawe?
— To jest właściwie konie, ale i pszczoły nielepsze! Aj, miodek, miodek, ananas! delicja! malina! brakuje mu cokolwiek korzeni, chociaż i taki jest dobry. To zresztą rzecz metody! jest dwojaczek i trojaczek, bywa z korzeniami i bez. Quod capita tot sensus; co proboszcz, to miód. Ja sam miałem zamiar miód warzyć, nawet jeden obywatel przysłał mi trochę chmielu, ale djabła się tam człowiek czego na tej poczcie dorobi! ot, drze się tylko, drze jak stare chomonto, dopóki go na strych nie wyrzucą, a potem...
— Ależ, gaduło nieznośny, powiedzże raz, kogoś to pocztą odesłał?
— Hm! Bogu dzięki, kapnęło, cokolwiek kapnęło... tak, do tego miejsca jest siedmnaście wiorst a dopisałem sześć, to dwadzieścia trzy i na smarowidło 15 kopiejek; ani się skrzywił. Zapłacił jak drut bo mu okropnie pilno było.
— Ależ, kto nareszcie?
— Kto? phi! to tak jak sekret, chociaż czego człowiek dobrym ludziom nie powie? ale kto wygrał w tej pulce?
— Doktor.
— Szczęścia do wszystkiego trzeba, a doktor to już pod szczególną gwiazdą się urodził! ma, powiadam szanownemu państwu psie szczęście! Samego rabina z tyfusu wyleczył, a teraz się przed żydami nie może opędzić. Zobaczycie państwo, że on się jeszcze gotów z księżniczką ożenić... ale miałem powiedzieć, kto jechał. Chociaż to jest sekret, przyleciałem jednak naumyślnie, nie po to, żeby zaraz plotki roznosić, chociaż powiadają, że się tem trudnię, ja? żeby im języki popuchły. O to mi zupełnie nigdy nie idzie i nie szło, tylko co prawda a nie grzech, chciałem, żebyście też panowie zgadli. Jak też ksiądz kanonik myśli?
— Pewnie jaki wyższy urzędnik?
— Akurat, tobym mu przecie sześciu wiorst nie przypisał, boby się poznał na tem.
— Może inspektor lekarski — rzekł doktor.
— Jutro! taki zwykle aptekarskiemi końmi jeździ, a pan regent nie zgadnie?
— Nie, panie, ja nie zgadnę.
— Dla czego?
— Bo mi pan to zaraz sam powiesz.
— Ja! phi! proszę, skądże pewność? no, no! ale zresztą niech djabli wezmą! powiem panom: oto młody Zakrzewski przyjechał.
— Przyjechał!
— Jak Boga kocham, przyjechał, widziałem go na własne oczy, tak dobrze jak doktora widzę w tej chwili.
— Rozmawiałeś pan z nim?
— A jakże, sondowałem go na wszystkie boki jak sędzia śledczy; ho! ho! mam ja nos panie dobrodzieju nie od kształtu. Wszystko wywącham, wyszperam, z pod ziemi wykopię. Ja bo każdego przez siódmą skórę przeczuję, już taka moja natura. Urodziłem się na Lecoq’a, jak mój Maciek na pocztyljona, ale prawda powiada przysłowie, że nikt we własnym kraju nie będzie prorokiem, więc i ja też jestem tylko pocztmistrzem.
— Musiał ubolewać zapewne, że na pogrzeb ojca przybyć nie zdążył? — zapytał kanonik.
— Nie, o ojcu wcale nawet nie wspominał, zresztą po co? Stary poszedł na łono Abrahama i już ztamtąd nie wróci, a synowi życie się teraz otwiera. Dziś cały świat dla niego. Aj! żeby tak na mnie! tobym zaraz tę głupią poczthalterję do stu djabłów sprzedał i machnął gdzie w świat lepszy, do jakiego porządnego miasta...
— Do Paryża, może do Wenecji!
— Et doktorowi Paryż tylko w głowie! Djabli mi tam po Paryżu, niebrak przecie i u nas miast porządnych, gdzie, panie dobrodzieju, pod Warszawką! Grodzisk panie, Sochaczew, a choćby i Mińsk wreszcie.
— No, ale kiedy jegomość nie jest młody Zakrzewski, to musisz tymczasem z nami biedę klepać.
— A ma się rozumieć, że muszę więc i klepię, ale jak klepię, jak rozumnie klepię, z jakim ja talentem klepię! to niczem Bismark, Meternich, niczem panie dobrodzieju Machiawel!
— Co prawda, to prawda, przy takiej pensyjce to istotnie żyć trudno. Trzeba też oddać panu sprawiedliwość, że po mistrzowsku umiesz bicze z piasku kręcić.
— Jak czasem, księże kanoniku, jak czasem. Niekiedy bicze, lecz częściej korczyk zboża, furę siana, lub okowity baryłkę. Ot i dziś wykręciłem trzy furki siana, tak sobie niespodzianie, ex promptu.
— Zkądże znowu?
— Zkąd? no, ma się rozumieć od Zakrzewskiego. A to dobre, taki bogacz to niech daje. Cóż to ja śmieciami będę konie pasł czy co? Listów to im się chce, po gazety drzwi się nie zamykają, a co się tyczy siana to ani ugryź. Od nieboszczyka naprzykład miewałem całej parady furę owsianki na rok i panie co to była za fura! baba więcej w fartuch zabierze... ale synek zdaje się będzie lepszy od ojca.
— Rozmawiałeś pan z nim?
— A jakże.
— Odmienił się zapewne? tak dawno już nie był w naszych stronach. Wieleż to będzie lat, panie regencie, od czasu jak pan Stanisław wojażuje po świecie?
— Zdaje mi się, że cztery. Tak jest... przypominam sobie dokładnie; miałem tego dnia intercyzę, testament i dwa małe akciki. Zakrzewski z synem na pożegnanie przyjechał. Tak, tak, jestem tego pewny, akurat cztery lata temu Boruch Piperment wydawał córkę Bajlę Ruchlę za Abrama Nuchima Koperwasa i o mało, że się strony nie pobiły przy tym akcie. Okrągłe cztery lata temu.
— Masz panie regencie słuszność — rzekł kanonik — i ja ten wyjazd Zakrzewskich przypominam sobie, ojciec odprowadzał syna do Warszawy.
— Cóż ten pan robił za granicą?
— Hm! — mówił regent powoli — to jest długa historja... Ojciec, jako jedynakowi, wychowanie najlepsze chciał dać. Więc też Staś pojechał na uniwersytet do Berlina, no i tam, wbrew woli ojca, który go koniecznie prawnikiem chciał widzieć, zapisał się na medycynę.
— Więc to kolega — zawołał doktor.
— Nie, konsyljarzu szanowny, nie kolega. Nauka wasza, z pozoru bardzo ponętna, przy bliższem zetknięciu się z nią, ma swoje brzydkie strony; tych tedy brzydkich stron uląkł się widać pan Stanisław. Tajemnice prosektorium nie wydały mu się zbyt ciekawemi, więc też po pół roku pobytu opuścił Berlin i powędrował dalej. Co tam między ojcem a synem zaszło, nie wiem, ale nieboszczyk użalał się przedemną i dawał do zrozumienia, że najpiękniejsze nadzieje go zawodzą.
— Tak, tak, przypominam sobie — rzekł kanonik — i do mnie wtenczas z goryczą odzywał się o synu.
— Miał przyczyny do tego, wiem to bardzo dobrze, bom wszystkie interesa Zakrzewskich załatwiał. Przez moje ręce wiele pieniędzy przechodziło, ale ostatecznie to wiem, że ojciec synowi ustąpił, wolę mu zupełną zostawiając. Pan Stanisław po różnych miastach niemieckich wędrował, podobno teologji się uczył, filozofji a nawet i prawa. Tego liznął, tamtego powąchał, ale jak widzę wiele zaczynał, a nic nie kończył niestety! Cierpliwości, wytrwałości nie było.
— Dla czegoż niestety? — zapytał pocztmistrz, obcierając wąsy po miodzie.
— No widzisz pan, bo żeby był wykwalifikowanym medykiem lub prawnikiem, toby przynajmniej nie żal było straconego czasu i pieniędzy.
— A to mi się podoba, dalibóg! i cóżby mu z tego przyszło szanowny panie regencie, co? — ja naprzykład jestem wykwalifikowanym pocztmistrzem, a djabliż mi z tego zaszczytu?
— No, widzisz pan, tu idzie o stopień naukowy.
— Co mi tam naukowy! niech psy zjedzą wszystkie stopnie naukowe. Boruch Saphir nie ma żadnego stopnia naukowego, a pół powiatu siedzi w jego kieszeni! nawet, co mówię pół powiatu! tam cały powiat siedzi. Tak samo Zakrzewski, licho mu po stopniach albo po nauce! Majątek ma, a przytem może się ożenić jak najlepiej. Chłop jak drut i proszę mi pokazać w okolicy pannę, któraby za niego z pocałowaniem ręki nie poszła! Ale co to poszła? poleciałaby jak ekstrapocztą, jak lokomotywą, dalibóg!
— Ale zawsze...
— E, mój panie, to wszystko dobre na papierze, dobre zresztą dla biedaków, ale Zakrzewski nauczycielem przecie w Karczówce być nie potrzebuje, chłopskich dzieci uczyć nie będzie — ho! ho! już jabym wiedział, jak się na jego miejscu będąc, urządzić.
— Zapewne; przypuszczam wszakże, że i on sam coś o tem wiedzieć musi — rzekł regent — że i on ma także swoje ideały, do których wzdycha i dąży. Otóż, o ile mi wiadomo, to ideały jego właśnie nie podobały się ojcu. On chciał widzieć w synu swoim wcielenie pewnych przekonań, pewnych zasad, które sam przez całe życie wyznawał. O ile wiem, marzenia jego nie spełniły się; to też na jakie dwa lata przed śmiercią zaczął się gryźć bardzo, co się nawet i na zdrowiu jego odbijało — syn go martwił...
— Może to było uprzedzenie — rzekł ksiądz — i nawet przypuszczam, że tak jest. Obaczycie i przekonacie się, że widok dawno niewidzianej ziemi rodzinnej, oddziała na niego. Może rozejrzawszy się dokoła, zobaczywszy, że tu jest do zrobienia tak dużo, przywiąże się do rodzinnego zakątka i kochać go będzie jak się należy, jak Bóg przykazał.
— Daj to Boże! daj to Boże, szczerze sobie tego życzę, chociaż wątpię...
— A nie! panie regencie, nie wątpij, proszę cię. Wiedźcie moi kochani, że historja o marnotrawnym synu nie kończy się na biblji. Powtarza się ona w życiu bardzo często, na każdym kroku prawie.
— Tak i przypuszczaćbym rad, chociaż to różnie bywa na świecie.
— Święte słowa, złote słowa, anielskie słowa! — zawołał pocztmajster — ja, żebym tak miał ze sto włók, tobym się tak do nich przywiązał, aż miło. Jużby mnie ztamtąd nawet minami nie wysadził, chyba, żeby porządnie zapłacili.
— Nie wątpię o tem; to też i pan Stanisław, jak sądzę, zainteresuje się ziemią, na której mu gospodarować teraz wypadnie.
— Ja już coś wiem o tem — zawołał pocztmajster z miną tajemniczą.
— A co?
— Ja wiem, o wiem, że pan Stanisław bardzo się ziemią interesuje.
— Mówił panu o tem?
— Nie.
— Więc zkąd.
— Prosta rzecz, bo mi się pytał po czemu teraz płacą za włókę?
— Tyle tylko...
— Owszem, interesował się więcej jeszcze, bo nawet był ciekawy co do cen dzierżawnych, praktykowanych w okolicy.
— Czegoż to ostatecznie dowodzi — rzekł doktor — pytał się zapewne bez celu, ot tak, byle coś mówić, zanim się pański Maciek z zaprzęganiem owych suchotników-hamanów załatwił.
— Tylko bardzo proszę, panie doktorze — zaprotestował pocztmistrz — co do moich koni, to już moja rzecz, ja pańskim pacjentom żeber nie liczę. Suchotniki! proszę! Cóż pan chcesz, żebym ja na tej lichej poczcie dawał koniom rosół z francuzkiemi kluskami? czy może ryż z cynamonem? To mi się podoba, dalibóg.
Kanonik mitygować zaczął:
— Pijno jegomość miód — rzekł nalewając lampkę — to co doktor mówi, honorowi pańskich koni nie przynosi ujmy... Żartował sobie nic więcej...
Pocztmistrz prosić się nie dał, podniósł do światła lampkę i zdawał się rozkoszować piękną rubinową barwą staroświeckiego napoju, a przez ten czas mruczał pod wąsem.
— Kolorek bo jest... ale co mu djabli do moich koni. Mnie apteka darmo nie daje, żebym mógł chininą konie wzmacniać! przywilejów szczególnych nie posiadam.
Milczenie jakiś czas trwało. Zegar gdakał miarowo, powoli, lampa przysłonięta zieloną umbrelką, rzucała światło niepewne po ścianach gościnnego saloniku plebanji. Ze ścian, tych wychylając się z ram złoconych patrzył obraz ukoronowanego cierniami Chrystusa i surowe czterech ewangelistów postacie, oraz kilka portretów dostojników kościelnych.
Prosto było w tym tak zwanym salonie, niewykwintnie, nawet do pewnego stopnia ubogo. Mebelki starego fasonu, ale utrzymane czyściutko, w rogu wielki piec ze starożytnych kafli zielonych, na małych okienkach doniczki z kwiatami. Najprzedniejsze miejsce w salonie zajmowała duża jesionowa szafa z oszklonemi drzwiami. To była bibljoteka kanonika. Znajdowały się w niej dzieła przeważnie teologicznej i historycznej treści. Kanonik w tych księgach szperać lubił, były mu one pociechą i rozrywką, zwłaszcza podczas długich wieczorów zimowych. Wśród tych ksiąg i rzadkości bibljograficznych nie brakło, bo ksiądz słabostkę miał do nich i »białe kruki« gdzie mógł tylko, zawsze najchętniej nabywał.
Szafa z książkami była najokazalszym sprzętem w tej niskiej o maleńkich okienkach plebanji.
Ktoby zaś przez te maleńkie okienka chciał wyjrzeć, to dostrzegłby teraz przy jasnem księżycowem świetle, ogródek utrzymany starannie, okolony szeregiem lip starych jak ta plebania, a w nim pod drzewami grube, okazałe kłody stojące, bądź też leżące poziomo na odpowiednich podstawach.
To była pasieka, sławna na całą okolicę, pasieka, z której kanonik się pysznił. Sam ją rozmnożył, sam się tylu pni dochował i sam pracował koło niej, zawsze i przy każdej sposobności pracowite pszczółki ludziom za wzór do naśladowania stawiając.
I w tej chwili także, ksiądz do okna przyszedłszy w ogródek swój spoglądał, plan zajęć jutrzejszych układając. Po nabożeństwie przyjdzie tu jutro, ubrany w długi biały kitel płócienny; pod gałęź renety kołek podstawi, bo jej będzie za ciężko dźwigać obfitość owoców, pszczół też pilnować musi, gdyż spodziewa się, że ze dwa roje wylecą, jednem słowem, będzie tu miał do czynienia dosyć, jeśli go do chorego nie wezwą, lub coś nagle na przeszkodzie nie stanie.
Ksiądz w ogródek patrzył i myślał, regent dopalał cygara i oczami kapelusza szukał. Doktór machinalnie jakąś książkę przewracał, a pocztmistrz miód ciągnął powoli, rozkoszując się każdą kroplą i krytykując zarazem wady, jakie w nim delikatnym swym smakiem odkryć zdołał.
Regent pierwszy przerwał milczenie.
— No księże kanoniku — rzekł — już czas. Trzeba iść do domu, bo jutro na rano akt zamówiony mam, a dependent mój zwykle przy poniedziałku newralgje czy migreny jakieś cierpi, więc na niego liczyć mogę nie wiele.
— Czas, czas — potwierdził doktór — idźmy już.
— Za pozwoleniem panów, minutkę jeszcze, przecież takiego miodku, jak u księdza kanonika, nie pije się duszkiem... trzeba sączyć po kropelce, rozkoszować się każdym łykiem. Mój Boże! zawsze mi nieboszczka matka mówiła: Kaziu, Kaziu, aniołku, ucz się na księdza! ale mnie co innego w głowie było, toteż mam teraz miód... ale gorzki.
Nie zważano jednak na tę tyradę, bo ją ksiądz kanonik przerwał.
— Wiesz co, panie regencie — rzekł — ciekawym jednak, jak się teraz nasz pan Stanisław zachowywać będzie.
— Trudno to przewidzieć, ale jak uważam, kanonik nie na żarty zająłeś się tą kwestją.
— Co pan chcesz? tyloletnie węzły przyjaźni z nieboszczykiem, stosunek z całą rodziną, to nie dziw, że człowiek przyzwyczaił się do nich, przywiązał prawie...
— Rozumiem ja to dobrze, ale kto wie, czy nasze dobre życzenia spełnią się?
— A to dla czego?
— Nie wiem, ale mi się zdaje, że pan Stanisław, o ile mi wiadomo, pozawiązywał zagranicą jakieś stosuneczki podobno.
— No, no, nie gadaj panie regencie.
— Tak to coś okolicznie wspominał mi nieboszczyk, ale otwarcie mi nie mówił.
— Założyłbym się, że jakaś kobietka w tem gra rolę — rzekł doktór.
— Kobieta! — zawołał pocztmajster — a to przewybornie.
— Przewybornie?
— Prześlicznie!
— Dla czego?
— Bo ja zaraz to wszystko wywącham.
— Jakim sposobem?
— To panowie nic nie wiecie? dalibóg! naiwność godna uznania!
— Nie rozumiemy pana.
— Ależ od czegóż u licha jestem pocztmistrzem?
— A i cóż to znaczy?
— To, moi panowie bardzo dużo znaczy. Ja wszystko co chcę wiedzieć mogę i wiem.
— Mniejsza o to — rzekł regent, zabierając się do wyjścia — życzę księdzu kanonikowi dobrej nocy i przepraszam, żeśmy mu tyle czasu zabrali.
— O, panie regencie, taki gość jak pan zawsze mi jest miłym...
— Dajmy pokój komplementom, kanoniku dobrodzieju, nasza przyjaźń bez nich się obejdzie; tyle lat się znamy, takie zgodne kółko tworzyliśmy zawsze, jeszcze jak nieboszczyk Zakrzewski liczył się do naszego grona.
— Prawda, święta prawda, panie regencie; zabrakło nam dobrego i wiernego przyjaciela. O, zabrakło! już synek nie zastąpi nam ojca, ale mniejsza o to, najgorzej to się o Karczówkę obawiam.
— Co jej tam będzie? — zawołał pocztmajster — będzie sobie stała jak stoi — mająteczek śliczny, bo to i las i łąka i ryby i grzyby i czego dusza zapragnie!
— Grunt lekki... — rzekł ksiądz cicho, jak gdyby sam do siebie — grunt lekki.
— Chryste Jezu! co też ksiądz kanonik powiada! — zawołał w oburzeniu pocztmajster. — Na Karczówce grunt lekki! to już chyba koniec świata. Glina od skiby do skiby, co chcesz to się urodzi, a uprawione a w kulturze... inspekt! jak szczęścia pragnę inspekt najprawdziwszy! a ksiądz powiada, że grunt lekki!
Regent się uśmiechnął.
— Widzisz pan dobrodziej — rzekł — różne bywają grunta, a ten, o którym ksiądz kanonik powiada, nie należy do zbyt ciężkich.
— Lekki? na Karczówce lekki? no to ja chyba będę jutro rabinem!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.