Lekki grunt/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Lekki grunt
Podtytuł Obrazek wiejski
Pochodzenie „Kurjer Lwowski“, 1897, nr 140-215
Redaktor Henryk Rewakowicz
Wydawca Henryk Rewakowicz
Data wyd. 1897
Druk Zygmunt Gollob
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Okolica, w której znajdowała się Karczówka, była smętna, jak wszystkie prawie nadwiślańskie płaszczyzny.
Pola szerokie, łąki ukwiecone, przerżnięte strumieniami gdzieniegdzie, a w dali czarna ściana lasów, oto wszystko czem przyroda ziemię tę obdarzyła.
Nie masz tu wyżyn niebotycznych, ani zacieśnionych dolin ujętych w wieńce skał. Spokojna, cicha równina; wzrok obejmuje tu horyzonty szerokie, gubi się w przestrzeni.
Na miedzach grusze przysadziste siedzą, przy drogach wierzby szumią, gdzieniegdzie brzezina między niemi się bieli, a ponad rzeką, przy siedzibach ludzkich, wysmukłe topole jak obeliski zielone stoją.
Cisza tu zazwyczaj panuje i spokój, a już gdy noc nadejdzie i ponad ziemią, ciemno-szafirowy, gwiazdami utkany płaszcz swój rozpostrze, gdy księżyc na niebo wypłynie, to tu tak uroczo, tak pięknie, że opisać, odmalować trudno.
Na tej równinie rozległej białe wioseczki rozrzucone są malowniczo, niskie domki kryją się w grupach drzew. W oddali kościółek z wieżyczką się wznosi, ówdzie wiatrak skrzydłami macha zawzięcie albo młyn wodny turkocze i gdacze.
Przydrożne krzyże, poczerniałe od deszczów, pól strzegą — wązka drożyna między krzakami się kryje, na rzece łódka się kołysze, a trzciny nadbrzeżne szumią.
Nic prostszego i nic piękniejszego zarazem nad ten krajobraz rozległy, otwarty, szeroki, dopiero gdzieś na końcu widnokręgu w czarną ramę lasów ujęty.
Wioseczka kryła się w sadach. Domki chłopskie zaledwie trochę wychylały się z zielonych grup czereśni i śliw, dym z kominów wzbijał się do góry, tworząc skręty fantastyczne i kłęby.
Właśnie noc tylko co zapadła, ludzie nie spali jeszcze, w chatach migotały światła czerwone, jaskrawe od łuczywa smolnego co się na kominach paliło. Niedługo i te światełka zagasły, ludzie zasnęli snem twardym, uroczysta cisza zalegała dokoła.
Wietrzyk łagodny igrał z gałązkami drzew a blady księżyc przyświecał ziemi uspionej. Krótko zwykle trwają te „sny nocy letniej“, krótko gwiazdy spoglądają na ziemię. Ledwie kilka godzin panowania mroków, i oto już na wschodniej stronie nieba jasność się jakaś rysuje, niewyraźna z początku i blada. Oto wieżyczka kościelna wychyla się z ciemności, już się i drzewa rysują. Cienie zaczynają się cofać a światło wzmaga, potęguje się, rośnie, przechodzi przez całą gamę barw coraz gorętszych, jaśniejszych, dopóki się nie zmieni w purpurowy rumieniec jutrzenki.
Z za lasu ukazuje się snop promieni słonecznych i już się świat cały w blaskach kąpie, już kwiaty główki podnoszą... ptaszki spiewają wesoło, a z wieżyczki kościelnej brzmi dzwonek donośnie. We wsi gwar panuje i życie, dzieciaki bydło na pastwisko pędzą, tu i owdzie chłop kosę klepie przed chatą, bo się dzisiaj na sianokos wybiera.
Dobrze już w górę wzbiło się słońce jasne, już ludzie w pole do roboty poszli, gdy chrapliwy głos trąbki dał się słyszeć w oddali.
Maciek, spodziewając się hojnego trynkgieldu, usiłował krakowiaka wygrywać, a cztery zbiedzone koniska, potykając się i kulejąc, przebierały nogami jak mogły.
Już też dwór w Karczówce widać było; dwór staroświecki, murowany, obszerny, nieco na wzgórzu stojący, aleja topolami wysadzona, prowadziła do niego, topole otaczały także zabudowania folwarczne, znajdujące się w pobliżu.
Gdy się pierwszy dźwięk trąbki dał słyszeć we dworze, otwarły się drzwi główne i w nich ukazała się niemłoda jakaś kobieta.
Miała chustkę zarzuconą na głowie, oczy ręką przysłoniła od słońca i patrzyła pilnie na drogę. Kilka razy wracała się, jakby pragnąc do pokoju wbiegnąć i radosną tam zanieść nowinę, to znów stawała w niedowierzaniu i wytężała wzrok, mówiąc sama do siebie:
— Panicz? nie panicz? Jezusie Nazareński! chyba panicz, śnił mi się bez trzy noce z rzędu. On! a może nie... może to jakie z powiatu? Nie, nie, taki to jest panicz. On! on! dalibóg on! mój wychowaniec, mój Stasio! Czy też pamięta jeszcze starą Wojciechowę? czy nie zapomniał o nas? Ach Boże miłosierny! na taki smutek przyjeżdża chudziaczek, sierotka moja biedna! Starszy pan na cmentarzu, panienki w żałobie... pusto, smutno tu u nas w Karczówce. Ależ i ja także! wybałuszyłam oczy i patrzę, a tu ani samowara, ani czego... Magda, kocmołuchu jakiś, ruszaj no tu żywo! Oj, sierotka on! mój sierotka, jedynaczek ten nasz Stasio kochany! Ruszaj Magdo duchem, dmuchaj w samowar, a Kaśce powiedz niech żywo stół nakryje, już ja tam sama zaraz nadbiegnę.
Gdy tak Wojciechowa wydawała dyspozycje, bryczka zatoczyła się przed ganek i pan Stanisław żywo z niej wyskoczył.
Babina głośnym płaczem wybuchnęła.
— A! paniczu kochający, najdroższy! — wołała, po rękach go całując — jużeśmy tu oczy wypatrywali, panicza doczekać się nie mogąc. I starszy pan, świeć Panie nad jego duszą! wspominał... A tera po tem nieszczęściu tembardziej... bo to i panienki i pani Karwacka i choćby na to mówiąc pan rządca, każdy jeno na gościniec spogląda, czy panicza naszego nie widać... wszystkie tu jak przez głowy chodzimy, nikt nie wie czego się czepić.
Pan Stanisław przerwał krótkiem zapytaniem:
— Siostry w domu?
— Są panienki kochane, są robaczki biedne ino spią jeszcze, bo niewywczasowane, zalamentowane niebogie. Wczoraj już dobrze po północku spać poszły, ale obudzę duchem, obudzę biedne te sierotki, duchem tu będą... i pani Karwacka już też się ubiera.
Tak mówiąc i drepcąc Wojciechowa wprowadziła gościa do stołowego pokoju. Stanisław zwierzchnie okrycie zdjął z siebie, przy stole usiadł i papierosa zapalił.
— Nie trzeba panien budzić — rzekł — tembardziej, że tak późno spać poszły. Dajcie mi lepiej herbaty i poszlijcie kogo, żeby tu pana rządcę poprosił.
— Chyba chłopca na konia wsadzę i na łąki pchnę, bo tam pan rządca raniutko pojechał. Mieli dziś kosić aż het pod lasem, za starą groblą. Gdzieby on w chałupie posiedział? a tu Bóg miłosierny słonko daje, zwijać się trzeba, żeby jaki kłaczek siana złapać.. Ale może paniczowi kawy dać lepiej, dawniej panicz tak lubił...
— Nie, proszę o herbatę.
Babina przy samowarze zaczęła się krzątać.
— Ach! paniczu, paniczu! co to u nas było! Sądny dzień! to jeden doktor, to drugi i znowu pan regent przyjeżdżał i nasz ksiądz był i kanonik z miasta. Cudowali, radzili, konie zajeżdżali, ale co kto przeciw mocy Bożej poradzi. My tu wszystkie bez dwa tygodnie oka nie zmrużyli. Panienki pomizerowały się na szczęt, pani Karwacka już ledwie w sobie duch czuje, a ja tom już ślepie wypłakała, że na słonko spojrzeć nie mogę.
— Kiedyż ojciec skończył — zapytał cicho Stanisław.
— W piątek paniczu najdroższy, w piątek nad samem ranem... ja zaraz miarkowałam, że tak będzie, bo psy wyli z wieczora i jakoś wiatr precz w okna kołatał... I tak się o to nieszczęście stało. Płacz się w pokoju wielgi zrobił, ja lecę co takiego? a tu naszego pana już nie ma! Zara Józef z panem rządcą pojechał do miasta, fornale listy do państwa rozwozili, a tu się sądny dzień u nas dział... taki płacz, żal, że opowiedzieć trudno.
Pan Stanisław słuchał w milczeniu; ośmielona tem Wojciechowa nie przestawała mówić.
— Mieli w niedzielę pana do kościoła wywozić, ale się panienki panicza spodziewały, więc jeszcze do poniedziałku wieczór pan stojał w niebieskim pokoju, świeców z kościoła przynieśli, kwiatami obstawili... tymczasem panicza widać nie było, tak w poniedziałek pod wieczór wyprowadzili ciało.
— Za późno mnie doszła wiadomość.
— Ja też gadałam do pani Karwackiej, niby na to mówiąc do paniczowej cioci, że choć zła wiadomość zawdy prędko doleci, ale panicz podobno aż gdzieś za morzem siedział, u Niemców, tyli śtuk drogi. Więc powiadam pismo nie ptak, jeno tyż na koniach jedzie, a pani Karwacka mówi, że jakoś tam chodzi po drucie, ale i drut śkaradnie długi musi być, żeby aż do Niemców dostał. Powiedzieli mi, żem głupia, ale na moje wyszło, panicza nie było i nie było i żadne druty nie pomogli na to.
Stanisław zamyślił się smutnie.
— Oj! paniczu, paniczu — mówiła dalej Wojciechowa — pochowaliśmy kochanego paniska wszyscy, każdy mu garść ziemi na trumnę rzucił. Księży było ośmiu i panowie wszystkie z całej okolicy i narodu prostego moc. Kto jeno żył, to poszedł, tylo się dzieci poostawały w chałupach... a dopiera jak ksiądz kanonik przemówił, to się zrobił taki płacz i lament, że nie zapomnę do śmierci. Eh! i wspominać przykro, proszę panicza, bo się znowu zara na płacz człowiekowi zbiera.
To mówiąc, Wojciechowa łzy fartuchem ocierać zaczęła; jednocześnie zaś dwie panienki czarno ubrane do pokoju wbiegły i z okrzykiem rzuciły się bratu na szyję.
— Stasiu! Stasieczku jedyny! — mówiła młodsza łkając — ty już nas nigdy nie opuścisz? Ty nam ojca zastąpisz.
— Pocieszysz nas w smutku i zmartwieniu — dodała ciszej druga. — Myśmy cię tak oczekiwały, liczyłyśmy minuty, sądziłyśmy, żeś może chory i śmiertelna trwoga nas ogarniała. Płakałyśmy, czuwając po nocach, gubiłyśmy się w domysłach. Co się stało? dlaczego nie przybyłeś na pogrzeb?
— Wyjechałem na kilka dni z domu i dopiero wróciwszy zastałem fatalną depeszę. Ale jakaś ty mizerna, Celinko? i ty, Maniu także pobladłaś.
— Cóż dziwnego? przez ostatnie kilka tygodni, przeżyłyśmy tak wiele, tyle zmartwień, tyle trosk; choroba, potem śmierć tak zacnego, tak dobrego ojca... Gdybyś ty się przy nas znajdował, Stasiu.
— Nie moja wina, żem wiadomość odebrał za późno... inaczej nie byłbym was opuścił w takiej chwili.
— Właściwie myśmy tu opuszczone niebyły. Sąsiedzi, poczciwi przyjaciele ojca odwiedzali go w ostatnich chwilach; regent, o ile tylko mógł, czuwał nad nim, jak brat rodzony... co dwa dni przyjeżdżał. Nasz poczciwy rządca dawał nieboszczykowi i nam dowody największej życzliwości, a pan Stefan także codzień tu bywał.
Stanisław spojrzał na siostrę.
— Jaki pan Stefan? — zapytał.
— Czyż go nie znasz? przecież to twój kolega szkolny, pan Stefan Rudzki z Dębowej.
— Ten?
— Tak, ten sam — odpowiedziała Celinka, a na bladej jej twarzy ukazał się silny rumieniec.
— On u nas bardzo często bywa — dodała Mania — nieboszczyk ojciec bardzo chętnie go widywał.
Stanisław nic na to nie odpowiedział, tylko badawczo w oczy starszej siostry spojrzał.
Panna Celina spuściła powieki i przysłoniła modre oczy długiemi jedwabnemi rzęsami.
Przez chwilę trwało milczenie.
— Moje drogie — rzekł do sióstr Stanisław — nie bierzcie mi za złe, że chciałbym przedewszystkiem dowiedzieć się, czy ojciec wyraził swą ostatnią wolę.
— Jakto?
— No, czy zrobił jakie rozporządzenie majątkowe?
— Nie wiemy nic, kochany Stasiu, nie dowiadywałyśmy się nawet o to. Papiery są wszystkie w biurku nieruszane zupełnie, a jeżeli ci ta wiadomość do interesów potrzebna, to regent może ci jej udzielić. On jeden znał dokładnie wszystkie interesa ojczulka.
— Tak, przypominam sobie, że ojciec nic bez jego pomocy nie przedsiębrał.
— Ale — rzekła panna Celina — nie sądzę, żeby ojciec miał przed śmiercią jakieś rozporządzenia robić; naprzód bowiem gdy zachorował i położył się do łóżka, nikt nie przypuszczał, że niebezpieczeństwo jest tak groźnem, a potem, gdy się gorzej zrobiło, przytomność całkiem stracił i w takim stanie do samego końca pozostawał...
Gęste łzy popłynęły po bladej twarzyczce panny Celiny; pragnąc ukryć wzruszenie, wstała i odeszła do okna.
— Otóż i ciocia! — zawołała Mania — i w tej chwili pani Karwacka weszła do pokoju.
Była to już osoba nie młoda, słusznego wzrostu, szczupła z dość surowym wyrazem twarzy.
Pan Stanisław na jej powitanie powstał i pocałował ją w rękę.
— Zapóźno, zapóźno mój Stasiu! — rzekła — wypadało przecież oddać ojcu ostatnią posługę!
— Tłómaczyłem już siostrom, że to było niepodobieństwem.
— W takich razach, mój drogi, nie ma żadnych tłómaczeń.
— Ależ ciotuniu — wtrąciła Mania — Staś wyjeżdżał, dopiero po kilku dniach nieobecności, powróciwszy do domu zastał depeszę.
— Wszystko to być może, ale według mego zdania...
— Według zaś mego zdania, proszę cioci — rzekł kwaśno Stanisław — należało mnie zawiadomić nie wtedy dopiero kiedy ojciec umarł, lecz gdy zachorował, byłbym niezawodnie przyjechał.
— Nikt nie przewidywał katastrofy, mój panie, doktorzy robili nadzieję. Zresztą już się stało. Teraz cały dom jest na twojej głowie, spodziewam się też, że osiądziesz w majątku i będziesz pracował dla dobra sióstr.
— Zobaczę — odrzekł Stanisław — niechże przedewszystkiem dowiem się co tu jest do roboty.
— Ciociu — wtrąciła nieśmiało Celinka — przecież Staś dopiero co przyjechał, trzeba mu dać wypocząć po drodze. Chodź — braciszku — rzekła — pokój twój przygotowany oddawna, spocznij, nie spałeś przez noc całą.
Stanisław nie opierał się serdecznej prośbie, która miała właściwie na celu przerwanie rozmowy na drażliwe tory wchodzącej.
Celinka znała dobrze temperament ciotki i chciała odwrócić burzę na jaką się właśnie zanosiło.
Wyprowadziła też brata co prędzej, a sama smutna, milcząca, powróciła do bawialnego pokoju.
— Uśpiłaś już gagatka? — zapytała ciotka złośliwie.
— Położył się — szepnęła cicho Celinka.
— Szkoda! wielka szkoda! Trzeba mu było dać rumianku, obwiązać główkę, powypędzać muchy z pokoju, żeby biedaczek odetchnął po tyloletniej pracy! ho! ho! taki zmęczony Stasiunio! tyle lat biedaczek najpracowiciej łobuzował się po świecie.
— Ciociu! — rzekła Mania, podnosząc na nią z wymówką wielkie oczy.
— A cóż? ja nic! ja i owszem! niech tam gagatek śpi! ciotka mu usługiwać będzie — wy pył przed nim zdmuchiwać, a on! zrobi nam tę łaskę i — raczy spać.
— Tyle mil przejechał.
— Delikatny! jak wasza matka umarła, to ja dwadzieścia mil bryczką na pierwsze wezwanie przyjechałam, strzęsłam się, zmordowałam prawdziwie — i wiecie, com, przyjechawszy przedewszystkiem zrobiła?
Panny milczały.
— Nie wiecie? — nic dziwnego! — to pokolenie ma krótką pamięć; więc pomogę wam, pomogę słabej pamięci. Przedewszystkiem ilustrowałam całe gospodarstwo kobiece, o które nieboszczka wasza matka, niech z Bogiem spoczywa, prawie nic nie dbała. Wasza matka była zacna kobieta, ale wielka pani... za magnata wyjść była powinna.
— Ciociu! — rzekła Celinka — dajmy pokój umarłym.
— O! bądź spokojna, dam ja niedługo pokój wszystkim, i umarłym i żywym i wam i waszemu spracowanemu gagatkowi... dam pokój! pojadę sobie gdzie pieprz rośnie, tylko moją sumkę odbiorę.
— Dla czego ciocia tak mówi?
— Bo mi się tak podoba! Ja wiem, że jak pierwszego dnia przyjechałam, tom zaraz z miejsca zlustrowała i spenetrowała całe gospodarstwo. Nie spałam, ale cały dom przewracałam do góry nogami! wypędziłam kucharza bo nie umiał gotować! szafarka poszła na cztery wiatry, bo kradła! Porozpędzałam wszystkich, to też jest teraz tak jak w zegarku. Radabym zobaczyć co tu będzie za pół roku, jak mnie zabraknie! jak ja ztąd wyjadę! ha! ha! wyobrażam sobie; Mania wiecznie z książką! Celinka w oknie patrzy czy pan Stefan nie jedzie — a gagatek śpi! Karczówka zamieni się w raj... wszyscy będą jedli, pili i spali i... marzyli o panu Stefanie!
— Ciociu kochana — rzekła Celinka — cóż pan Stefan zawinił? przecież go ciocia sama chwali.
— Ja go chwalę? W imię Ojca! lewą ręką chyba się przeżegnam! Jeżelim mówiła, że jest miły, że dobry gospodarz i że porządny chłopak... to ma być chwalenie? Podoba mi się, żebym ja miała jakiegoś tam smyka chwalić!
— A jednak...
— Jednak jest ciamajda i safanduła! Oni wszyscy są tacy w tej familji, zupełnie jak w naszej, wszyscy mężczyźni bez wyjątku, ciamajdy! bez wyjątku! Naprzykład inny na jego miejscu jużby się był o Celinkę dwadzieścia cztery razy oświadczył, a ten chodzi, łazi, nudzi, wzdycha i to jest mężczyzna? to człowiek? Ciamajda skończony! tak jak i ten wasz gagatek delikatny.
Potok tej wymowy przerwał rządca, który wszedł do pokoju. Ukłoniwszy się paniom, zaraz o pana Stanisława zapytał.
— A! zachciałeś także, panie Kajetanie! — rzekła ciotka. — Widzieć się z panem Stanisławem? zabawne żądanie! Sądzisz pan zapewne, że wszyscy tak rano wstają jak pan, no, i jak ja! wprawdzie dziś zaspałam cokolwiek, ale to wyjątkowo tylko.
Rządca siwego wąsa pokręcił.
— Nie dziw, pani dobrodziejko, po takiej drodze spocząć trzeba.
— Trzeba? tak, trzeba! ani słowa. Kiedy wam wszystkim tak trzeba, to spijcież sobie całym domem... co do mnie już mam dosyć tego safandulstwa! Bądźcie zdrowi. Dobranoc!
Z temi słowy pani Karwacka wybiegła z pokoju.
Rządca uśmiechnął się nieznacznie.
— W złym humorze dziś jakoś pani Karwacka dobrodziejka — rzekł spoglądając na Manię.
— Zwykła rzecz — odrzekła. — Ciocia jest najszlachetniejsza kobieta, ale ma czasem swoje... Jestem pewna, że jak się wyzłości, to później sama się rzuci Stasiowi na szyję.
— Charakter prędki — wtrąciła cicho Celinka. — Panie Kajetanie, czy mogę panu nalać szklankę kawy?
— Dziękuję pani, już mi tam w domu moja babina zapewne przygotowała śniadanie, ale ponieważ mi powiedziano, że pan Stanisław przyjechał, przyszedłem więc powitać go, no — i rozmówić się co tam dalej będzie.
— Jakto co będzie?
— To jest egoistyczne pytanie, proszę pani.
— Nie rozumiem.
— Rzecz prosta: nowi słudzy, nowy pan, nowy ład.
— I pan chciałby nas opuścić?
Uśmiechnął się stary.
— Nie, panno Marjo, nie opuszcza się tak łatwo kątów, w których człowiek dwadzieścia kilka lat przebył, gdzie zestarzał się już i posiwiał, ale jak wypadnie, to trudna rada.
— Otóż nie wypadnie — rzekła rezolutnie Mania.
— Dla czego?
— Bo ja ztąd pana nie puszczę!
— Nie puści mnie pani?
— A naturalnie, że nie. Przecież pan tyle lat u nas...
— Dwadzieścia sześć, panienko; jeszcze was, moje panie na świecie nie było, a w tem miejscu gdzie dziś jest ogród, gdzie panie dziś zrywacie najpiękniejsze róże, była tylko kupa rumowisk i śmieci, ale w rękach nieboszczyka to wszystko zaraz inaczej wyglądało... lecz przepraszam panie, jak pan Stanisław z podróży?
— Zdrów — odpowiedziała Celinka.
— Zapewne zmienił się trochę.
— O tak! zmężniał.
— Taka ładna bródka mu urosła — dodała Mania — wygląda teraz zupełnie jak koziołek.
Rządca na zegarek spojrzał.
— Zagawędziłem się — rzekł — a czas ucieka. Do widzenia, w obiadowej godzinie przyjdę.
— Z pewnością zobaczy się pan ze Stasiem.
Siostry zostały same. Celinka oparła głowę na dłoniach i zamyśliła się smutnie, Mania po pokoju chodzić zaczęła.
— Słuchaj Celinko — rzekła po chwili milczenia — dla czego ten nasz Staś taki jakiś dziwny?
— Jakto rozumiesz, Maniu?
— No, nie wiem jakby ci to powiedzieć, dość, że dziwny. Nie zapytywał ani o szczegóły choroby ojczulka, ani o ostatnie jego godziny.
— To naturalnie, moja Maniu, nie chciał nas martwić, wywołując tak bolesne wspomnienia.
— Być może, ale czy nie uważałaś jak się z nami przywitał?
— Jakże się miał witać?
— Zdawałoby się, że po tak długiem niewidzeniu...
— Powinienby nam żebra połamać w uściskach? czy tak, Manieczko?
— Nie, ale wycałować serdecznie przynajmniej.
— Ach! ty pieszczocho, pieszczocho! Chłopak przebył tak dużą drogę, zmartwiony, niewyspany, zmęczony, a ty mu każesz w jakieś czułości się wdawać. Nie, Maniu, niesprawiedliwą jesteś względem brata...
— Może masz słuszność, Celinko, to też uściskaj mnie serdecznie, bo zdaje mi się, że od czasu jak ojczulek umarł, to już mnie nikt nie kocha.
Celinka nie dała się prosić. Objęła Manię za szyję i przytuliła ją do siebie.
We drzwiach ukazała się ciotka.
— Jest! — zawołała w oburzeniu — prześliczne gospodarstwo! nie ma co mówić. Te zamiast wziąść się do czego, ściskają się i płaczą, a pan domu... gagatek kochany, spi! Winszuję!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.