Latarnia czarnoxięzka/I/Tom III/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1843
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ III.
KTÓRY CHCE SIĘ NAZYWAĆ DRAMATYCZNYM.



W ciasnéj izdebce, na tyle najętego przez Hrabiégo dworku, za stołem zarzuconym papiérami stęplowemi, któren z dwóch stron otaczały dwie próżne prawie beczki, siedział pan Żylkiewicz plenipotent generalny Hrabiego, i czytał jakiś papiér. Była godzina dziesiąta ranna, najniebezpieczniéjsza z godzin; co chwila téż drzwi się otwiérały i wsuwała się nowa postać. Pan Żylkiewicz był to mężczyzna lat cztérdziestu, łysawy, w okularach, dobréj tuszy, fiziognomij pełnéj i mało wyrazistéj, charakterystyczném w niéj tylko było zarośnienie oczów, które prawie niewidoczne się stały. Pan Żylkiewicz czytał i notował na papiérku.
— Panu Stanisławowi N. 40,000 — To nie pilno, jak mówi Graf.
— Panu Ostrożalskiemu 100,000. Procenta zaległe od lat pięciu, musi procentów część ustąpić, a część mu zapłacim.
— Panu Wyżyńskiemu 50,000 Złł. — Chce kapitału koniecznie i oznajmował trzema miesiącami wprzód — Do diabła. Ale jakoś to zrobiemy.
— Pani Zyglińskiéj 80,000 Złł. I ta chce kapitału! Wszyscy bo chcą kapitału! Poco im te kapitały! Hm —
— Małoletnim Piszczałkowskim 120,000 opieka reklamuje, trzeba zapłacić —
— Rachunek drobnych długów, procentów, wynosi blisko 200,000. Ogromnie! Niepojmuję! Rachujmy raz jeszcze, możem się pomylił!
Rachował znowu —
— Nie! Ciężka sprawa! Co tu począć — piéniędzy dostać ani sposobu — Hm! Ciężkie kontrakty, i jeszcze pan Graf powié, że ja nieumiém dawać sobie rady w interessach — Dajże rady, bądź mądry! —
Blisko 600,000 wypłacić by potrzeba, na to jest ze 40,000 w kassie, przedamy wełnę, będzie ze 2,000 rubli — pożyczym ze 6 tysięcy (jeśli dadzą) — At, wszystkiego ledwie się dobijem 100,000 — Jeszcze Hrabia koniecznie potrzebuje 20,000 dla siebie — Tego roku nie wybrniemy! Gdy to mówił, wtoczył się otyły żyd, w sobolowéj czapce i z lekka mu się pokłonił. Pan Żylkiewicz wstał i powitał grzecznie.
— No! a cóż tam słychać!
— U mnie nic! a u państwa —
— At, zachciałeś, odpowiedział plenipotent, jako tako —
— A będą moje piéniądze?
— Jakie piéniądze?
— Moje 6,000 rubli.
— A! No proszę! zupełniem był zapomniał zawołał Żylkiewicz przetrząsając papiéry. To tobie termin na kontrakty?
— Jutro —
— Jutro!! Hm! Aha! tak! A, to zobaczemy!
— Czy ja mogę szczérze mówić? spytał żyd oglądając się.
— Mów, mów panie Szloma i siadaj proszę, rzekł plenipotent.
— Żyd usiadł i sapnął.
— Bardzo źle gadają na pana Grafa, odezwał się cicho.
— Zwyczajnie, człowiek ma nieprzyjaciół!
— Nu! nu, co to ze mną taić — mówił żyd daléj, powiadają co on nikiemu nie zapłaci. Ja panu będę wdzięczen, niechaj pan mnie powié prawdę —
— Pan Żylkiewicz strzelił oczyma i odchrząknął.
— Wié, Jasny Pan co, niech mnie pan zapłaci, a ja ustąpię dla Jasnego pana cokolwiek —
— A wieleż spytał cicho Żylkiewicz —
— Nu! sześćdziesiąt rubli —
— Co to ty myślisz — że ja —
— Żyd przerwał wstając — Niech się pan nie gniéwa — tysiąc złotych —
— Ale ja o tém i słuchać niechcę —
— Cały procent. —
— Hm? cały, pan wié, mnie trzysta rubli procentu za te dwa miesiące należy —
— Cicho! aspan, pan Graf idzie — Jdź waćpan, idź, albo — gdyby cię zastał — Ale nie, ruszaj — przyjdziesz jutro —
— Żyd wyruszył jednemi drzwiami, gdy Graf wtoczył się drugiemi z fajką w zębach, w szlafroku —
— A co Żylesiu, jak tam interessa? spytał siadając w krzesełku — A jakie tu niewygodne krzesełka!
— Żylkiewicz milczał, patrzał w papiéry i zdawał się mocno zajęty.
— No, a co Żylesiu?
— A co, panie Grafie ma być — bardzo źle —
— O?? Tak jak przeszłego roku?
— Gorzéj?
— To nie może być.
— Niech JW. Graf posłucha.
— Ale daj mnie pokój z temi rachunkami, to nie moja rzecz, powiédz co zrobisz.
— Ja głowę straciłem zupełnie i gotów jestem wyrzec się wszystkiego. Mamy płacić blizko 600,000, a na to niewiém czy sto zbierzemy, prócz tego procenta od innych summ, których nieodbiérają, to niéma co i myśléć z tego wybrnąć —
— Jakto? Żylesiu — A układy?
— Nikt i słuchać niechce —
— No — to nie płacić —
— To majątek zabiorą —
— A! facecje Żylesiu, nie śmieliby!
— Ośmielą się niezawodnie —
— To nie może być —
— Słowem honoru ręczę Grafowi — tu niéma rady, jak przedać znaczniéjszą część majątków, a przynajmniéj klucz Ukraiński — I tak potrąciwszy z niego dług bankowy, nie wystarczy na interessa —
— Ale mój Żylesiu — to ty ślicznie moje interessa prowadzisz jak widzę — Doprowadziłeś mnie do tego — Zmiłuj się — to —
— Alboż to ja doprowadziłem do tego — Pan Graf ciągle nowe długi zaciągał, nikomu nie płacił, słuchać mnie nie chciał. Cóż ja miałem robić?
— Na to ty Żylesiu plenipotentem —
— Cóż ja zrobię bez piéniędzy —
— Ale już mi tego nie gadaj — odparł Hrabia — Za cóż ja ci płacę? żebyś mi interessa robił, cóż ty robisz —
— Opędzam się jak koń co go bąki obsiądą, ale w końcu ja otwarcie mówię, niéma rady jak wyprzedać się — Zostanie JW. Grafowi klucz wołyński jeden z długiem bankowym, i na tym żyć można —
— Co bo to Aspan takie rzeczy mnie gadasz! A to niesłychana! Coż to ja bankrut czy co! myślisz że mi wmówisz tak łatwo — WPanu się w głowie pomięszało; żebym ja się wyprzedawał!
— Jnaczéj być niemoże —
— A od czegóż WPan jesteś plenipotentem, malowanym czy co! Daj mi WPan radę?
— Jedyna rada wyprzedać się, oczyścić i —
— Ale co to, to, takie puste rzeczy mi gadasz — to są facecje — Mój kochanku, kto ma jak ja takie trzy klucze — nie może być w ostateczności —
— Ale porachuj pan co za długi?
— Co za długi! jakie długi, WPan bo roisz sobie jakieś długi, to intratami zapłacić można! —
— Ale JW. Graf przeżywa intraty!
— Oto to lubię! Jeszcze mi takie rzeczy gada. A mało ja tobie piéniędzy na interessa daję? hę! Czy to ja mam żyć wiatrem?
— Żylkiewicz zamilkł.
— JW. Graf posłucha spisu długów do wypłaty tych kontraktów? I wziął papiér w ręce.
— Ale dajże mi pokój — Cóż to, pomoże co jak ja przeczytam twój ten spis! WPan dawaj radę! Układaj się, WPan działaj —
— Bez piéniędzy —
— Ale co bo mi gadasz nieustannie bez piéniędzy, juściż piéniądze są —
— To na procenta nie wystarczy.
— Wełna —
— I z wełną —
— Już na mój honor Żylesiu, tak przesadzasz.
— Ale niechże się Graf przekona —
— Co bo mi léziesz z tym papiérem, ja chcę rady, piéniędzy, nie papiéru twojego! Żylkiewicz ruszył ramionami.
— Mówiłem, jedyna rada, wyprzedać się, a innéj nie daję, bo byś JW. Graf pewnie nie przyjął.
— No, no, a powiédz no inną? —
— JW. Graf niezechcesz cudzéj krzywdy —
— O! po cóż to się w te morały wdajesz, tu o interessach mowa —
— Byłby sposób, ale ludzie by krzyczeli —
— No, no? a jaki —
— Nie śmiem go podać —
— Odważ no się Żylesiu —
— JW. Grafini może nas wyrwać z kłopotu —
— Kto? Grafini, a to jak? spytał Hrabia powstając szybko —
— Moglibyśmy okazać zapisy dawniéjsze mogłaby nas o nie pozwać, moglibyśmy przegrać, dłużnicy by spadli i nic byśmy im nie zapłacili —
— A gdzież te zapisy — spytał Graf.
— Mogłyby się znaléść, rzekł po cichu Żylkiewicz —
— Ale gdzież?
— Żylkiewicz się poskrobał — po łysinie —
— Można by zrobić takie zapisy —
— A no to dobrze — rzekł Graf —
— A dłużnicy spadną, będzie krzyk, płacz — lament, będą gadać —
— Hm! rzekł Hrabia — Już bo mnie tak dokuczyli! Zapewne, że to dobry sposób —
— Ale krzywda tylu ludzi —
— A! co bo WPan morały mi prawisz —
— Jednakże —
— Dokuczyli mi do żywego — Juściż wolę zostać przy piéniędzach i majątku.
— Ale na to potrzeba zezwolenia, podpisu Hrabinéj —
— To Hrabina da — Ja w tém — A może ty masz inszy sposób Żylesiu?
— Szczerze panie Grafie, niéma ratunku ten jeden — Tonący brzytwy się chwyta.
— A! ja sobie tą brzytwą palców nie pokaléczę! Otóż to Żylesiu to pokazałeś, że masz głowę — Nie płać że nikomu i przyślij mi 20,000.
— Niemożna JW. Grafie, Żyd Szloma dopominał się o 6,000 rubli —
— A cóż to on lepszego od innych, żeby jemu płacić?
— Jemu koniecznie potrzeba, ma formalny oblig, żyd zacięty i może być źle — =
— Wiész co Żylesiu — przyszło mi na myśl, daj mu wełnę w 3,000 rubli, a na 3,000 kontrakt na wódkę.
— Niemożna JW. Grafie — oblig ostro napisany, chwyci remanenta —
— Kto? ten żyd, ten.
— Ale JW. Grafie, na honor, nie można. Z naszą ślachtą sprawa, to jak sobie chcę, a z żydem to niepodobna.
— No, to płać sobie z resztą Żylesiu, ale ja o tém wiedziéć nic chcę, a 20,000 taki przysyłaj —
— Kiedy w kasie niéma piéniędzy —
— To pożycz —
— Już teraz nikt nie pożyczy —
— O! a to dla czego —?
— Jeśli podniesie Hrabina process —?
— No to cóż — To tym dawniéjszym nie oddamy, a na nowym podpisze się Hrabina —
— Wiarę stracim!
— E! facecje Żylesiu! Alboż to ja co temu winien!
— Juścić wszyscy będą wiedzieli, że to rzeczy podrobione — łatwo się domyśléć —
— A wiész Żylesiu, to źle, kiedy nie można będzie więcéj pożyczać —
— Jedno z dwojga panie Grafie.
— To, to źle rzekł Graf potrząsając głową.
— Niech teraz pan Graf, pomówi z Grafinią o tém i uzyska zezwolenie — Bo, to prędko działać potrzeba. Potém jak process przeprowadzim, choćbyśmy go mieli przegrać, kredytorowie się nastraszą i wejdziemy w układy —
— A po cóż w układy?
— Trzebaż im przecie co dać?
— A kiedy można nic nie dać?
— Nadto by było krzyku!
— Gdzie? pod oknami?
Żylkiewicz się uśmiéchnął. Dość panie Grafie, że gdziekolwiek krzyczéć będą.
— Abym ja tylko nie słyszał — odparł Graf. I wstał z krzesełka, wydmuchnął fajkę, a trzymając już za klamkę, odezwał się jeszcze.
— A te 20,000 Żylesiu.
— Dalibóg, panie Grafie, niemożna.
— A jutro?
— To wszystko jedno —
— Ej! jaki bo ty nudny! no to 16,000.
— Ale kiedy niéma.
— Już rób co chcesz, taki ja lepszy od tego Szlamy żyda, któremu chcesz koniecznie płacić — musisz mi dać dwa tysiące karbowanych — Ani słucham racij i przysyłam po nie —
To mówiąc Graf pocisnął klamkę i wyszedł, prosto do pokoju żony —
Ona siedziała nad xiążką, oparta sama jedna, zamyślona. Świéże łzy widać było na powiekach.
Bien bon jour.
Podniosła oczy — Bon jour — prenez place.
Usiadł w krzesełku i westchnął.
— Cóś źle się kontrakty zaczęły, moja Juljo, bardzo źle — Wszyscy tacy niegrzeczni, chcą piéniędzy — nalegają, naciskają — a tu niéma.
— Ale Żylkiewicz jakoś temu da radę —
— Otóż to że Żylkiewicz, taki niezgrabny — wszystko mówi, posprzedawać majątki —
— Jakto? wszystkie —? I Hrabina gorzéj jeszcze pobladła —
— Tak jak wszystkie — Zostałby się nam Mogiłówski klucz, obciążony tym, jak go nazywają — bankowym długiem.
— Czy to być może! załamując ręce — zawołała Hrabina.
— Otóż i ja mówię, rzekł Graf, że to być niemoże niepowinno! Żebym ja się wyprzedawał jak jaki bankrut!
Hrabina zakryła twarz rękoma i zapłakała — Boże, cóż poczniemy —
— A zaraz bo to bierzesz po kobiécemu, Juljo — tu trzeba radzić. I powiém ci, ten Żylkiewicz, żeby nie ja, nigdy by nie dał rady — Ale ja skoncypowałem — enfin —
— Cóż? spytała niespokojnie Julja — możesz być na to rada?
— Wyborna — Zostaniemy przy piéniądzach, przy majątkach i długów się pozbędziem.
— A któż za nas zapłaci?
— Jakto, kto? — nikt —
— A więc —
— A więc, dłużnicy pójdą z kwitkiem.
— Jakto tybyś mógł zawołała przerażona Hrabina; ale Hrabia niepojął trwogi jéj i pomięszania i odpowiedział zimno, nawet wesoło —
— Mogę, mogę — tylko na to potrzeba twojego podpisu, a wszystko będzie dobrze — Dziś Żylkiewicz, spisze co potrzeba i — ty podpiszesz —
— Ja!! zrywając się zakrzyczała Julja — ja! ja! jabym to miała zrobić! Człowieku!
— A któż? spytał Hrabia — Juścić ty! Bo inaczéj nie można! Ty się tylko podpiszesz — nic więcéj —
— I ty mi to radzisz?
— Albo cóż? — bardzo dobra rada.
— I ci ludzie za swoje zaufanie, za swoją wiarę w nas, będą pokutować, będą żebrać — I ta wdowa i te dzieci, i ci wszyscy.
— Wszyscy, co do jednego, rzekł Hrabia. Ale bo ty to bierzesz romansowo, a to interess po prostu i inszego sposobu niéma.
— Więc zginąć, sprzedać wszystko pójść z kijem, z torbą samym.
— Hm! przeciągnął długo Hrabia z niechęcią; ale bo ty odchodzisz od przytomności, exaltujesz się — Tu potrzeba chłodnéj krwi i rachuby —
Hrabina czerwona i blada co chwila, niespokojna, postąpiła ku niemu —
— Hrabio! mógłżeś to nawet pomyśléć, przypuścić — Skrzywdzić tylu nieszczęśliwych, odebrać im może ostatni kawałek chleba, z chłodną krwią z rozwagą! Powiédz! — Ty chyba niepojmujesz tego co robisz! To nie ty, pomyślałeś, to ci jakiś niegodziwiec doradził.
— Ale to śliczny pomysł, rzekł Hrabia — Miarkuj! majątki czyste, my spokojni, dłużnicy spokojni, pięknie, gładko, sza, tylko ta różnica, że majątki pójdą na twoje imie.
— Moje imie wmieszać do tego! moje imie! zawołała Hrabina — Ty żartujesz, ty szydzisz ze mnie Edwardzie — To są żarty, okropne żarty, porzuć je.
Ma parole d’honneur — prawda.
— Ale myślałżeś nad tém?
— Myślałem i zdaje mi się nic temu zarzucić: bo co Żylkiewicz powiada żeby się układać z kredytorami, kiedy można się wcale nie układać, na to się nie godzę.
— Więc ten nawet sumienniéjszy od ciebie — zawołała Hrabina.
— Tu nie o sumienie chodzi, ale o interess, rzekł Hrabia żywo i trochę już zniecierpliwiony. Jedno z dwojga, Juljo, jedno z dwojga, albo się wyrzéc majątku, znaczenia, położenia w świecie, stósunków do których się przywykło, wygód życia, co się stały potrzebami, wszystkich przyjemności — zawiązać ubóstwem los naszéj córce, skompromitować się w oczach naszych współbraci — albo, albo —
— O! to okropnie! to okropnie! zawołała Julja rzucając się w krzesło i płakać zaczęła — Jesteśmyż już tak ubodzy? tak przyciśnieni, tak nieszczęśliwi!
— Ja sam tego niepojmuję, szepnął Hrabia, ale Żylkiewicz się przysięga że tak jest. Ja sam tego niepojmuję —
— Sromota, hańba! mówiła Hrabina.
— Wystaw sobie, ciągnął daléj, Hrabia, jeśli się wyprzedać przyjdzie, co to za konsekwencje — Trzeba dom zamknąć, zrzéc się wystawy, żyć skromnie i prawie ubogo, córki niepokazywać i powiedziéć sobie, że jéj nie wydamy, słowem zabić się za życia. — Wszyscy nas opuszczą, porzucą, zaprą się nas — Miarkuj Juljo.
Ona ciągle płakała, kryjąc twarz w ręku, niekiedy głębokie westchnienie wyrwało się z jéj piersi — Hrabia był pewien że ją przekonał, o potrzebie uczynienia stanowczego kroku.
— A tak, ciągnął daléj, wszystko się ułoży, uspokoi i będzie lepiéj niż było. Będziemy zupełnie spokojni — O co chodzi, o jeden podpis — ludzie będą gadali, to przestaną — Czy to my piérwsi? a nasz kuzyn Hrabia — Z, co pokollokował kredytorów na piasku i błocie, wziął potém sukcessią po bracie i żył i żyje dobrze, i nikt mu słowa nie powié! Wszyscy u niego bywają, szanują go, kochają!
— A łzy tych biédnych — szepnęła Hrabina, a krzywda ludzka — a sumienie!
— To bo wszystko romanse, Hrabino — mówił zacny małżonek, a to interes. Ja kiedy czytam co podobnego w xiążce, to się rozczulam; ale to chodzi o nas o dziecko.
— Biédne dziecko!
— No, otóż to, jeśli nie dla nas, to dla dziecka, Hrabino —
— Nie! nie! nie! zawołała powstając Julja z godnością, z powagą — nie — i stokroć nie — Niech na naszém, niech na jego sumieniu nic nie ciąży! lepiéj ubóstwo niż sromota, niż zgryzoty.
— A wiész co to ubóstwo? rzekł Hrabia, wiész co to nędza, co to niedostatek? Tyś ich nigdy nie skosztowała, ty ich nie znasz. Wiész ty co to ręczna praca, co to odarta suknia, co to wejrzenie ludzkie, piekące w serce, gdy padnie na ciebie zubożałą — zgniecioną, poniżoną —
— Ubóstwo nie poniża.
— Dobrze to mówić — śmiejąc się rzekł Hrabia — Ty myślisz że ty wytrzymasz ubóstwo, niedostatek? Ty pojmujesz je zapewne, tak jak to pięknie opisują w romansach, niedostatek sielankowy, ubóstwo malowane! Ty spędziłaś całe życie w przepychu, w bogactwie — i nie masz wyobrażenia co cię czeka. W chwili uniesienia na wszystko się podejmujesz — ale gdy przyjdzie —
— Wszystko zniosę, zniosę! zawołała Julja.
— Nawet widok dziecka, bez losu — bez przyszłości?
— O! to najsroższe — rzekła po cichu, ależ nam cóś zostanie —
— Żylkiewicz powiada, że tak jak nic —
— Dla czegóż to na nas spadło jak piorun?
— Już co tego to prawdziwie nierozumiem rzekł Hrabia, ale to, temi interesami to tak zawsze wlecze się to, wlecze, a potém traf i — urwało. No bądź moje serce rozumna, tu chodzi tylko o dwa słowa podpisu i rzecz skończona, my wszystko bierzemy na siebie. Ja ci ręczę. Julciu, że się wszystko ułoży, a tam z resztą i kredytorom dać cóś będzie można. Jakoś to będzie. Decyduj się więc moja droga, bo czas upływa, naciskają i potrzeba działać, niéma sposobu.
— Nie rachuj więc na mnie, śmiało odpowiedziała Hrabina — ja tego nie zrobię — Jak zniosę i czy zniosę ubóstwo, niewiem, niepojmuję — niepatrzę — Wiem że niezniosę podłości, zgryzot sumienia, cudzéj krzywdy. Jeśli moje zezwolenie na to potrzebne — ja go nie dam, ja się oprę, ja niechcę — ja się wszystkiego wyrzékam.
— Ho! i serjo tak? namyśliłaś się —
— Stanowczo, Edwardzie — bądźmy ubodzy, upadnijmy ale poczciwi —
— Ech! co bo to ty, w tę poczciwość tak wierzysz!
Julja odstąpiła od niego krokiem i spójrzała mu w oczy, niedowierzając uszom.
— A z resztą, rzekł Hrabia, daję ci czas do namyślenia papiéry dopiéro jutro będą gotowe — Uprzedzam cię że musisz dać podpis —
— Jakto muszę? jest że siła, co by mnie do tego zmusić mogła? I spójrzała na Hrabiego, który dmuchając obojętnie w cybuk, wychodził za drzwi —
Została sama i rzuciła się w krzesło bez sił, obłąkana prawie — myśli poplątały się, zdawało jéj się, że marzy tylko i sen jakiś okropny ją dręczy; — nie wierzyła tak strasznéj rzeczywistości, pojąć jéj nie mogła — Napróżno szukała w głowie swéj rady, środka, sposobu, twarz jéj płoniła się serce biło, ręce konwulsyjnie załamane splotły się. Piérwszy raz może w życiu, w tak rozpaczliwym była położeniu —
— O to! kara Boża za moje grzéchy, zawołała, raz piérwszy także pomyślawszy od dawna o Bogu i o sobie — to ciężka kara. O! rodzice moi, na coście mnie okuli w te kajdany, na coście mnie oddali w to jarzmo — lepiéj by mi było ubogą żyć, nieznaną i nieznać tego świata, tego zepsucia.
Niéma nadziei! żadnéj nadziei, mówiła do siebie — albo wszystko stracone, w oczach świata poniżenie, upadek, albo zgryzoty sumienia, krzywda ludzka. Jeden Bóg podźwignąć nas może.
Nigdy Hrabina nie była pobożną, rzadko bardzo i to z nałogu, dla oka, usty się tylko modliła, teraz gdy uczuła tak silnie ściskające się serce, gdy obaczyła że niéma ratunku i pociechy, tylko w jednym Bogu — padła na kolana u krzesła złożyła ręce, zapłakała i niewiedząc co mówi, modlić się zaczęła, aby Bóg odwrócił ten kiélich goryczy —
I pociecha spłynęła na nią z nieba, tak jak spływa na wszystkich, co ucieczki szukają w modlitwie i ufność w Bogu. Łzy puściły się z oczu — ubóstwo zdało jéj się znośném, ubóstwo ślachetne, co mogło swobodnie podniéść niezmazane czoło i spójrzéć w oczy ludziom, ubóstwo bez zgryzot sumienia, bez krzywdy ludzi, ciche, spokojne, ubóstwo — Cóż stracim, pomyślała — w duchu, odrywając się od tego świata? Alboż z nim byliśmy szczęśliwi? alboż ten szał nazwać się może szczęściem? Stracim przyjaciół, co tego imienia nie warci, stosunki ciężkie i fałszu pełne, będziemy spokojni — I to dziécię niech lepiéj zostanie ubogiém, będzie szczęśliwsza, będzie poczciwsza może — O mój Boże! mój Boże! dodała zakrywając oczy rękoma — Ratuj nas i wspiéraj, dodaj nam siły i wyrwij nas z tego! Nawróć go! On niewinien, on niewié, niepojmuje co czyni —!
I modliła się tak, nie modlitwą z xiążki, nie paciérzem wyuczonym, ale sercem zbolałém i duszą pełną strapienia, a modlitwę grzésznéj Bóg przyjął zapewne.
Ale Szatan nie spał — przyszedł i poszepnął jéj do ucha.
— On ciebie opuści! on cię porzuci, on tobą wzgardzi —
I znowu łzy puściły się strumieniem, zapłomieniała się twarz, zachwiała odwaga — Hrabina przestała się modlić —
— A! tego jednego bym nie zniosła, od tego bym umarła. A przecie to prędzéj późniéj przyjść musi. On mnie opuści! nie to być nie może — nigdy! Ja tego niedoczekam, ja umrę — wprzódy. Boże! daj mi wprzód śmierć, niż tego doczekać. Ja nim tylko żyję, to piérwsze, to ostatnie szczęście życia mojego — Ale mógłżeby on mnie porzucić, mną wzgardzić, to być nie może — to niepodobna, nigdy. On mnie kocha — on będzie miał litość nademną —
Właśnie w duszy tych słów domawiała, gdy szelest w przedpokoju, oznajmił nadchodzącego. Julja z zaognioną twarzą porwała się, jakby się wstydziła żeby ją kto na modlitwie nie zastał, podniosła się, usiadła, serce biło niespokojnie — ona go przeczuła —
W téj chwili Staś z uśmiéchem wesołym na ustach, swobodny, szczęśliwy, że ją zobaczy, wszedł do pokoju. Ale jakże się zdziwił i zatrworzył spójrzawszy na nią. — Niepotrzeba było oka kochanka, aby dostrzegło wielkiéj boleści, na twarzy Julij — rozpacz wyryta była w oczach, na ustach, na czole, w postawie bo ręce ciągle załamane, głowę miała bezsilnie spuszczoną — Na chwilę Staś pomyślał, — Ją dręczą zgryzoty, ona się swoją miłością katuje — ja jestem powodem tego — I serce mu się bolesnie ścisnęło. Ale drugi raz spójrzawszy rozpoznał innego rodzaju cierpienie, gwałtowne uderzenie jakby piorunu cięcie, dotknęło ją widocznie. Waliła się pod ciężarem upadłym na nią w téj chwili, boleść ta jeszcze była nieprzetrawiona, jeszcze się nieobróciła w krew, w myśl; jeszcze otaczała ją tylko do koła i wisiała nad nią. Niebyło to odrętwienie po długiém cierpieniu, ani wolna męka — widać raz gwałtowny, niespodziany, świéży.
— Co się stało! zawołał Staś, widzę cię tak zmienioną, tak straszliwie zmienioną, mów, na Boga — co się stało —
Julja podniosła oczy —
— Nic, odrzekła — nic — Jesteśmy zrujnowani, ubodzy — upadliśmy —
— Jakto! cóż się stało? powtórzył Staś
— Ta burza na nas gotowała się dawno, odpowiedziała Julja — dziś wypad, piorun. Mój mąż —
— Może są sposoby, ratunek —
— Żadnego — żadnego, zawołała Hrabina, zginęliśmy — powiédz Stanisławie, ty mnie dla tego nie opuścisz —
— Dla tego! ja! rzekł Staś, mogłażeś nawet pomyśléć —
— Ach! powiédz, powtórz mi to — To moja jedyna pociecha, ty nas nieopuścisz —
— O Juljo, możnaż się pytać! nigdy, nigdy! Czyliż mnie nie znasz jeszcze.
Hrabina płakała, Stanisław przeszedł się po pokoju.
— Juljo tyś kobiéta, ty nie znasz interesów, twój mąż nie zajmuje się niémi, może jest jaki ratunek — Ja mam około 80,000 tysięcy do rozporządzenia, ja wam je oddaje — Zechcecie więcéj, mogę dostać więcéj, mów pozwól zaklinam cię.
— A! na Boga, na matkę, zaklinam cię, nie czyń tego, nie myśl nawet, gwałtownie rzucając się zawołała Hrabina. To nam nic pomódz niemoże, a mnie serce zakrwawi — Od ciebie nic nieprzyjmę prócz twojego serca — te jedne mi zachowaj Stasiu! Na Boga nie czyń tego, nie czyń tego —
I rzuciła mu się do nóg prawie —
— Wiész może, ale nie pojmujesz jakem już wówczas cierpiała — Toby mnie zabiło — Niedość żem ci wydarła twoją przyszłość może, związała cię moją smutną miłością bez nadziei, bez jutra, trzebaż abym cię jeszcze.
— Zaklinam cię — nie mów Juljo — przestań, ja okropnie ciérpię — Uspokój się powiédz mi.
— A! gdybym ci się choć wszystkiego zwierzyć mogła — ale i tego uczynić niemogę. Okropna rzecz, tybyś wzdrygnął, gdybyś usłyszał, ty tak ślachetny, tak dobry tak litościwy — Niepojmujesz Stanisławie, z kim los mnie związał na wieki! Ten człowiek. —
— Hrabia — cóż on zrobił, spytał Staś powiédz —
— Ty niepowtórzysz nikomu, ja się potrzebuję użalić, poskarżyć — To okropne. On śmiał mnie, mnie proponować, spólnictwo jakiegoś szkaradnego kroku, on chce niegodném oszukaństwem, skrzywdzić wszystkich i zostać przy majątku który już nie iest jego własnością — Pojmujesz to —?
Staś się wzdrygnął.
— Tyś go niezrozumiała może —
— O! aż nadto! odpowiedziała Hrabina. Tak jest. Ten człowiek niéma sumienia, nie pojmuje co czyni —
— Cóżeś uczyniła?
— Możeż że pytać? z dumą zawołała Julja.
— O! tyś prawdziwy Anioł, rzekł Staś całując jéj ręce — nie lękaj się niczego wszystkiemu zapobiédz można — Ta myśl nie wyszła od Hrabiego — on by jéj nie stworzył sam. Wy macie złych doradców, trzeba ich odmienić. Oddalcie Żylkiewicza, który was okrada, ja wam dam innego człowieka; wybrniecie z interessów —
— Daj mi słowo, że myśléć nawet nie będziesz pomagać nam więcéj. To by mnie zabiło. Jam zrezygnowana na ubóstwo na nędze, na wszystko, ja zniose je, ale nie przeniosłabym żebyś ty —
— Dziwna jesteś mój aniele — rzekł Staś — Nic wam więcéj niechce dać prócz człowieka, który z interessów wyprowadzi. Voyons savez vous, vos affaires?
— Nic niewiem.
— Każ prosić Hrabiego —
Julja posłuszna, zadzwoniła —
— Prosić Pana.
Po chwilce Hrabia ubrany wytwornie, z wypogodzoném czołem, śmiejącemi się usty, jak gdyby nic nie zaszło, wtoczył się nucąc piosnkę do pokoju.
A! c’est vous, bon jour — Jakże ci się podobało Dubno —
— Dość! odpowiedział zimno Staś —
A Julja dodała —
— Rozmów się o interessach ze Stasiem —
— O jakich interessach! rzekł Hrabia. A! to o te 2,000 czerwonych-złotych —! Jutro albo pozajutro zapłacę —
— Ale on wié już wszystko —
— Cóż takiego? spytał Hrabia.
— On wié, w jakiém jesteśmy położeniu —
Hrabia ostro spójrzał na żonę i skrzywił się — potém naprawił uśmiéchem.
— A! tak trochę jesteśmy ambarasowani! Julje — un mot.
Wziął ją na stronę — on ma piéniądze dość znaczne, tachez qu’il nous les donne Ty masz wpływ na niego, powinnaś to wyrobić.
Julja cofnęła się przerażona i głośno odpowiedziała —
— Mówmy otwarcie, Pan Stanisław wié o wszystkiém, ofiaruje ci pomoc swoją.
— Kochany Staś, a wiele tam masz? rzekł ściskając Hrabia.
— On niéma piéniędzy, szybko przerwała Hrabina on ci daje człowieka na miéjsce Żylkiewicza, który przy oszczędności z interessów nas wyprowadzi.
— Przy oszczędności! a! to niesztuka rzekł śmiejąc się Hrabia.
— Żylkiewicz kradnie i oszukuje was dodał Staś, on to przywiódł do takiéj ostateczności, ażeby znowu zyskać na niéj —
— A to każdy kradnie — rzekł Hrabia.
— Nie każdy, zawołał Staś — Daję wam człowieka pewnego — Dziś jeszcze odbierzesz Żylkiewiczowi wszystko. Niech zda papiéry, piéniądze, rachunki, a ja za mojego odpowiadam, w dziesięć lat jesteś czysty — Hrabio — Ja jestem tego pewny —
— I tak długo czekać! rzekł Hrabia — No to ja już wolę Żylkiewicza.
Staś ruszył ramionami, a Julja spójrzała na niego jak gdyby mówiła.
— Patrzaj co to za człowiek! —
— Ot lepiéj tak, Stasiu, rzekł Hrabia śmiejąc się. Daj mi piéniędzy —
Hrabina rzuciła się na krzesełku —
Ulokowałam je już — cicho odpowiedział Staś. Ona odetchnęła.
— A co się tyczé rady — kończył Hrabia to my już sobie sami, damy radę. Bo, powiém ci szczérze, ja tego gałgana Żylkiewicza lubię — Ja wiem, że on mnie kradnie. Ale to każdy kradnie — Ale on mnie zna, ja jego znam, on w moją słabość trafia — Ty byś mi pewnie dał jakiego pedanta —
— Bardzo poczciwego i zdatnego człowieka.
— A to nic gorszego jak z takiemi miéć do czynienia, bo to zaraz dumne, opryskliwe, zarozumiałe, punktualne. Miałem jednego poczciwego człowieka, który mało mnie nie umorzył swoim nudziarstwem — Ale ja tu gadam, a mnie ze śniadaniem Alfred czeka — A ty nie idziesz? hę? Zostajesz z Hrabiną? Dziękuję — No! to do zobaczenia —
Hrabia nałożył kapelusz i wyszedł.
— Ale ja widzę, że to nie jest tak zdesperowane jak mówisz — odezwał się Staś, On zupełnie spokojny!
— O! on zawsze spokojny — szepnęła Julja i zapłakała gorzko — Niéma ratunku, niéma sposobu — On gotów z Żylkiewiczem mnie podpisać, jeśli ja sama nie zechcę.
— Na to się nie odważą —
— O! odważyć się mogą, wiedzą że własnemu mężowi, nie zadam fałszerstwa.
— A to by było okropnie zakrzyczał Staś porywając kapelusz, temu potrzeba zapobiédz.
— Na to niéma sposobu — niéma ratunku załamując ręce, i płacząc, wołała Hrabina — Bóg chyba wyratuje. I padła na kolana bezsilna.
— Na Boga — Juljo, uspokój się — my wszystko ukończym — ja to zrobię, albo go zabiję! zawołał zapalając się Staś i chciał wychodzić.
W téj chwili pocztarski dzwonek, dał się słyszéć przed domem i lokaj wszedł oznajmując.
— Sztafeta do JW. Grafini z Żytomiérza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.