Królestwo Polskie po roku 1815/Na obczyźnie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł Królestwo Polskie po roku 1815
Pochodzenie Legendy, podania i obrazki historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Na obczyźnie.

Pyszne gmachy Paryża rozłożyły się wspaniale nad poważnie płynącą rzeką, jaśnieją w złotem słońcu marmurami, wabią bogactwem wystaw, pomników, pamiątek; ludno tu, gwarno, wesoło i jasno.
W oddalonej dzielnicy domy mniej ozdobne, ale wysokie, jakby pięły się do nieba, już prawie chmur sięgają. A na ulicy często słychać mowę polską: tu skupili się widać nasi rodacy wychodźcy, tu ich najłatwiej spotkać.
Najłatwiej ich tu spotkać, bo mieszkania tanie. Niepiękne, małe, ciasne i wysoko, — jak wysoko! — ale na lepsze ich nie stać, — aby mieć dach nad głową!
Takich ulic i takich domów poszukują Polacy, którzy kraj opuścili po nieszczęśliwej walce w r. 1831. Odwiedźmy z nich jednego.
Oto dom bardzo wysoki, nienowy, schody ciemne i strome, ciasny korytarz i celki, każda z osobnem wejściem. W jednej z takich izdebek na poddaszu, z nizkiem oknem, bez pieca, widzimy tapczan twardy, derką okryty starą, stół niewielki, trochę kulawy, krzesło — i to już wszystko. A jeszcze dzbanek z wodą i miska do mycia, lichtarz bez świecy, szklanka.
To mieszkanie poety Goszczyńskiego, jednego z tych, co w chłodny wieczór listopadowy stali w Łazienkach pod pomnikiem Sobieskiego.
Niejeden rok tu przeżył: tańszego mieszkania nie mógł znaleźć w Paryżu. Dziś dzień zimowy, chłodny, więc się nie podnosi z tapczana: niema po co. Robota go nie czeka, ani śniadanie gotowe, od kilku dni żył kawałkiem czerstwego chleba i wodą, — wczoraj i chleba nie jadł, bo nie ma. I sił nie ma do walki z zimnem, — pod derką na tapczanie cieplej. Nogi mu spuchły, może już nie wstanie? Jak Bóg zechce.
Chłodny, ostry wiatr przenika na poddasze, zimno tutaj i cicho, jakby się świat skończył. Wygnaniec patrzy w niebo przez małe okienko, a w myślach jego spokój...
Dzień się kończy, mrok idzie i noc zimowa długa, a jutro znów to samo. Dawniej czasem dostawał chwilowe zajęcia: jakieś lekcje, pisanie, lecz coraz trudniej o to, — tyle nędzy i potrzebujących.
Ktoś puka, wchodzi. To żona towarzysza broni, Nabielaka.
— Chorzy jesteście, panie Sewerynie? — pyta z troską i serdecznością.
— Nie, co u was słychać?
— Głód i bieda. Ale może wam gorzej? Jedliście dziś?
— Nie jadłem i wstać mi się nie chciało: wstydzę się tego, to lenistwo, to niezgadzanie się z losem. Wstyd mi. Miałem sobie dzisiaj naprawić trzewiki, a nie zrobiłem nic. Dziękuję, żeście przyszli — to mnie zawstydziło, jutro wezmę się do roboty.
Kobieta ma łzy w oczach. I ona też głodna, myślała, że ten biedak podzieli się z nią chlebem.
Ha, trzeba jutro coś zdobyć dla niego, bo jest z tych, co w milczeniu — umierają.
I nietylko on jeden.

Straszna nędza pośród »pielgrzymstwa«[1] polskiego. Francja gościnności im nie odmówiła, wyznaczyła nawet biedakom pensje, ależ ich tylu! tylu! — tysiące. Pensja na chleb suchy zaledwie wystarczy, a gdy potrzeba butów lub koszuli, chleba zabraknąć musi. I ciężko po ten grosz wyciągać rękę. Nie urodzili się ci ludzie żebrakami...
Braterstwo wielkie między nimi: każdy dzieli się chętnie, jeśli ma się czem podzielić; książę Czartoryski w Hotelu Lambert, swoim pałacu, wydaje dla rodaków bezpłatne obiady.
Ale trzeba się zgłosić, podać swoje nazwisko i — przyjąć ten posiłek darowany.
Wielu z tego korzysta: to ogromna pomoc, — ale większość nie przyjdzie tutaj po jałmużnę.
W wielkiej sali stół stoi, — nie nakryty, lecz długi. W godzinie południowej staje się tu ludno, a cicho i posępnie.
Wchodzi jeden po drugim żołnierz z pod Grochowa, Ostrołęki, Woli, oddaje kartkę, siada, i przynoszą mu posiłek. Często nie miał nic w ustach od wczorajszego obiadu, a przecież z trudnością przełyka, co dali, on, żołnierz z pod Grochowa, Ostrołęki. Teraz żebrak: z jałmużny żyje.
Więc cicho w wielkiej sali, nikt nie mówi, wolałby każdy nie być tu widzianym, nawet przez towarzyszów tej niedoli.
I choć biedaków wielu — niewielu »pielgrzymów« korzysta z tego dobrodziejstwa, — większość woli głód cierpieć i umierać z głodu.

Lecz czy tak ma być zawsze? Czyż po to przybyliśmy tutaj, aby umrzeć? Nie chcemy zstąpić za życia do grobu, — zbierzmy się, radźmy, co robić? co począć?
Wszyscy żądają zebrań, chcą porozumienia, chcą obmyślić, jak mają postępować. Niektórzy domagają się sądu na winnych, chcą, aby wysłuchano ich oskarżeń.
I zbierają się coraz częściej, czasem pod »niebieskim namiotem«.
Wtedy powstaje gwar, skargi, zarzuty, pytania, złorzeczenia, groźby.
— Coście z nami zrobili, przewodnicy? Pocoście nas tu przywiedli? Czy na śmierć? Ustąpiliśmy z kraju, by wezwać pomocy, by wrócić z większą siłą ratować ojczyznę, a nie po to, aby zostać żebrakami!
— Zdradzono nas! Oszukano! Zaprzedano! Zginęliśmy przez wodzów zdrajców. Nie dajmy się, bracia, dłużej oszukiwać: sąd i kara na zdrajców przedewszystkiem.
Ból, gorycz, nędza, cierpienia przebyte dają ich słowom siłę: — ktoś musi być winien temu, co się stało, — ktoś musi odpowiadać za ich dzisiejszą niedolę.
— Sądu, potępienia, kary! — domagają się coraz głośniej.
— Na kogo bracia? Pomyślcie spokojnie. Niewolno nam oskarżać lekkomyślnie.
— Chłopicki zdrajca!
— Skrzynecki!
— Krukowiecki!
— Sądu, potępienia, pomsty za naszą niedolę, za kraj nieszczęśliwy, za tyle krwi przelanej nadaremno!
Gwar potężnieje, ból staje się gniewem, potrzebuje ofiary, by się uspokoić.
— Sąd pozostawmy Bogu, wtedy będzie sprawiedliwy — podnosi się głos śmiały i donośny — a win szukajmy w sobie. A jeszcze lepiej — nie myślmy o winach. Miłość tylko tworzy, a nienawiść niszczy. My zaś chcemy budować. Budować przyszłość naszą, naszych dzieci. Zacznijmy od przebaczenia, i niech miłość wyłącznie będzie w sercach. Wtedy i czyny nasze staną się szlachetne, mądre.
— Pięknie mówisz, kaznodziejo, i to wszystko prawda, tylko dla nas bardzo daleka: nie doczekają się jej wnuki nasze, ani wnuki naszych prawnuków, jeśli sami nie przyspieszymy czasów sprawiedliwości dla wszystkich. Przebaczać można tym, którzy żałują za winy, lecz pozwalać na krzywdę — to samemu być krzywdzicielem. Sprawiedliwość być musi, choćby krwią okupiona.
— Co przez to rozumiesz bracie? Co staje między nami?
— Drogi i przekonania. Wy wierzycie w szablę i szlachtę, a my wierzymy w lud.
— My wierzymy jeszcze w Boga!...
— A my we własne siły. Przeszłość minęła i nie wróci, a ci, co ją zmarnowali, to wrogowie własnego kraju. Uprzątnąć trzeba gruzy, by nowy wznieść gmach.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— A więc zrywacie jedność?
— Własną pójdziemy drogą.
— Pokój z wami, bracia. Zawsze podamy wam rękę, gdy powrócicie do nas.
— Nie wrócimy do próchna.
Pielgrzymi polscy dzielą się na dwa obozy: niezgoda poszła z nimi na wygnanie!

Na poddaszu w Brukselli, w niewielkiej izdebce, przy stoliku, założonym papierami, poważny starzec siedzi pochylony. Twarz spokojna, gęsto zmarszczkami okryta, włos biały, wzrok utonął gdzieś daleko, lecz myśl widocznie pracuje w skupieniu, z natężeniem, może z wysiłkiem.
To Joachim Lelewel, wielki uczony i historyk polski.
Na ścianach izby mróz soplami lodu skrzy się i świeci, ale atrament nie zamarzł — to dosyć! Na półkach kilka książek, rękopisy — nieocenione, najdroższe dziś skarby. Zawsze dla niego najdroższemi były, a ileż ich utracił w swej tułaczce! Ileż tych skarbów zostało w Warszawie, w nich całe lata pracy.
Zimno tutaj, aż ręce i nogi sztywnieją, lecz książek trochę ma, i trochę pracy, — już się z tem nie rozstanie, chyba — w grobie.
Godzina południowa, gospodyni obiad przynosi: herbata, suche grzanki.
Starzy ludzie niewiele potrzebują.
Znowu ktoś puka — gość. Dawny uczeń, przyjaciel. Ze zdumieniem patrzy na obiad i ściany.
— Mistrzu nasz — nie śmiem mówić, ale...
— Chcesz mię znowu stąd zabrać? Nie wyjadę. I niczego nie potrzebuję. Mam wszystko. Patrz, jak moja praca rośnie! Pragnę tylko skończyć przed śmiercią.
— Mając większe wygody, mógłbyś dłużej pracować, profesorze. Przywiozłem ci właśnie bardzo rzadki okaz, zdaje się — bardzo stary.
Oczy starca zapłonęły jasnym blaskiem, wyciągnął drżące ręce, bierze stary pieniądz, ogląda go z zajęciem.
— Gdybyś tylko pozwolił, profesorze — tylu nas jest — wszystko, co do jednej kartki przewieźlibyśmy sami.
— Ciekawa, rzadka sztuka, — nie mam takiej. Dziękuję ci, bardzo dziękuję! O tamtem nie mów. Nie chcę. I tak zabierzecie mię wkrótce.

Na ulicach Paryża wczesny zmrok zimowy, lekki śnieg prószy białemi gwiazdkami i stroi drzewa, dachy i przechodniów, — ludzie spieszą się ukryć przed chłodem i śniegiem: weselej w ciepłem mieszkaniu.
Nie spieszy wcale wysoki mężczyzna; jak gdyby nie czuł chłodu, idzie powoli, pogrążony w myślach. Przystanął wreszcie, jakby się zawahał: wejść czy jeszcze zawrócić? Niema poco wracać, — nic już nie zrobi dzisiaj.
Bez pośpiechu wchodzi na schody, widocznie przygnębiony jakąś myślą. Ale nic nie pomoże, — oto drzwi jego mieszkania.
W kuchence ciemno, — w sąsiednim pokoju przy słabym blasku świecy widać trzy osoby, skupione przy fortepianie: matka jedną ręką uderza w klawisze, a dwoje dzieci zgodnie śpiewa cienkimi głosami:
— Idzie żołnierz borem, lasem, borem, lasem, borem, lasem!...
— Tatuś! tatuś! — krzyknęły nagle i rzuciły się ku wchodzącemu, jakby go witały z dalekiej podróży.
I kobieta powstała, spojrzała na męża, lecz snać nie wyczytała dobrej wieści w jego twarzy, bo z tłumionem westchnieniem spuściła powieki, nie chcąc może, by widział smutek jej spojrzenia.
— Bądź spokojna, Celino — przemówił mężczyzna łagodnie — oto bułka dla dzieci, jutro dostanę pieniędzy. Mam przecież złoty zegarek, zastawię go lub sprzedam i przyniosę na chleb i mleko, zanim wstaną. Dziś zjedzą resztę zupy i tę bułkę, a my możemy pościć. Iluż to biedaków naszych po kilka dni nie jada!
— O dzieci tylko chodzi — szepnęła kobieta. — Zegarek nie na długo nam wystarczy.
— Wiem, moja droga, ale bądź spokojna. Pracę jakąkolwiek znajdę, a tymczasem sprzedamy, co możemy.
— Cóż my mamy? Trochę ubrania, — niewiele.
— Zgodziłem się dziś przyjąć miejsce bibljotekarza i mam je objąć wkrótce. Pensja bardzo mała, ale coś zarobię piórem. Aby dzieci nie były głodne.
— Biedaku! — z żalem szepnęła kobieta i spojrzała na dzieci, które nie wiedząc o niczem, nakrywały białą serwetą do stołu, przysuwały do niego fotel ojca.
— Nie ubolewaj nade mną, Celino — rzekł Mickiewicz, poważnie patrząc w oczy żony. — Ja szczęśliwszy jestem od ciebie, bo wierzę, że to wszystko, co Bóg zsyła, jest dobre i potrzebne dla nas.
— I ta nędza? — szepnęła z boleścią kobieta. — U nas, wkoło nas, — tylu nieszczęśliwych...
Tak, głód i nędza zawitały nawet do skromnego schronienia wielkiego poety, którego arcydzieła są i będą zawsze największym skarbem całego narodu. Ależ któż miał kupować jego książki? za granicą: cudzoziemcy i biedacy; do kraju nie miały wstępu.
Więc nieraz było ciężko, lecz dotąd odważnie walczył z losem i biedą. I jakoś nie tonął. Ceniono jego rozum i naukę, w Paryżu, tej stolicy świata, otrzymał miejsce profesora. Miał mówić cudzoziemcom o krajach słowiańskich, ich przeszłości, wielkich ludziach, wielkich dziełach.
Przemówił — i zachwycił, zdumiał i porwał słuchaczów. Olbrzymia sala tłumu pomieścić nie może: cisną się cudzoziemcy i rodacy, każdy chce słyszeć mistrza.
A on maluje słowem wspaniałe obrazy, maluje przeszłość słowiańskich narodów, opowiada ich dzieje, odsłania myśli, uczucia, cierpienia, cały świat nowy, nieznany powstaje przed oczyma widzów. I coraz więcej przybywa ciekawych. To nietylko studenci, ale głowy siwe, mundury urzędników i wojskowych, literaci, prawnicy, cała inteligencja gromadzi się tutaj, przybywają zdaleka cudzoziemcy.
Lecz Mickiewicz i na katedrze nie umiał zapomnieć, że jest »pielgrzymem polskim«, — jego dusza i serce nie umiały się oderwać od

tych pól, malowanych zbożem rozmaitem,
wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem

i coraz więcej zwracał się ku nim wyłącznie, powoływał wszystkich do poprawy, uszlachetnienia dusz swoich, a wtedy zapowiadał królestwo Boże na ziemi, pokój i szczęście wszystkich.
Nie o tem miał nauczać i wykładać, więc — otrzymał dymisję.
A wtedy zabrakło chleba jego dzieciom.

W cichym szwajcarskim domku, w małym pokoiku z widokiem na śnieżne Alpy i błękitne jezioro Leman, spotykamy drugiego wielkiego poetę, Juljusza Słowackiego. Zapatrzony w cudny krajobraz, marzy i tęskni, i pisze do matki pełne smutku listy.
— O droga matko, ubogi wyrobnik zarabia na życie i utrzymuje rodzinę, a ja nie mam na to, abyś przyjechała do mnie, abym mógł ręce twoje oblać łzami i u nóg twych wypłakać całą tęsknotę duszy.
Nie mam na to. Żyję z pieniędzy, które ty mi przyślesz, bo inaczej nie miałbym na suchy kawałek chleba. Wyprowadzam się z tego pokoiku, w którym przez lat parę było mi tak dobrze, bo nie mogę za niego tyle płacić. Poczciwa gospodyni oddałaby mi go za połowę ceny, ale przecież nie mogę krzywdzić kobiety.
Jak tam pięknie musi być u was!... Słońce za las zachodzi, i z pól wracają z pieśniami żniwiarze, z łąk skoszonych płynie woń siana, ty, matko droga, siedzisz na ganeczku i patrzysz na drogę, którą syn twój nie wróci nigdy...
A kiedy o tem myślę, żal mię zdejmuje niewypowiedziany, i oddałbym za jeden taki wieczór cichy na starym ganku z wami wszystkie piękności obczyzny i wszystkie smutne dni życia mojego.
I ucieka poeta-tułacz z nad błękitnego jeziora, spieszy do Ziemi Świętej, złożyć u grobu Chrystusa swe zbolałe i smutne serce. Lecz na okręcie ogarnia go większa tęsknota, i skarży się samemu Bogu:

Smutno mi, Boże! dla mnie na zachodzie
Rozlałeś tęczę blasków promienistą.
Przede mną gasisz w lazurowej wodzie
Gwiazdę ognistą.
Choć mi tak niebo ty złocisz i morze —
Smutno mi, Boże!

Tak smutno, że zamyka się w cichym klasztorze i w przecudnej powieści maluje swą duszę, uciekającą z ciała do ojczyzny, stąpającą jak anioł z opuszczonemi skrzydłami po błękitnej fali jeziora.
Może tak kiedyś wróci dusza... ale ciało do śmierci tułać się będzie, i spocznie pośród obcych, w samotnym, dalekim grobie...

W prastarym, wspaniałym Rzymie trzeci poeta, najmłodszy z wielkiej trójcy, Zygmunt Krasiński.
Temu nie braknie złota ani wygód, choć po bratersku dzieli się swoim dostatkiem z biedniejszymi, ale dusza jego smutna, bo patrzy na niedolę i nędzę współbraci.
A gorzej od ich nędzy boli go niezgoda, bolą krwawe hasła zemsty, nienawiści.
Chce im powiedzieć, że to pokusy szatana, a że poetą jest, więc tworzy dzieje szlachetnego, niezłomnego Greka, Irydjona, który kochał ojczyznę całą duszą, nienawidził Rzymu, jej pana i gnębiciela. Nienawidził i postanowił oddać życie, by pomścić krzywdy swojego narodu, obalić wieczne miasto, zburzyć jego mury, podeptać wielkość i potęgę.
Po to jedynie żyje. Wyrzeka się wszelkiego szczęścia, byle nasycić zemstę. A nie wie, że to szatan sieje mu w sercu te ziarna i cieszy się ich kwiatem, bo w moc jego oddają piękną i szlachetną duszę.
Już kusiciel wyciąga po nią chciwe szpony, już ją zagarnie jako własność swoją, ale w godzinie sądu anioł miłosierdzia wzywa litości Boga, bo Irydjon kochał ojczyznę, bo z miłości wypływały jego błędy: — Nie karz go, Panie, bo on kochał Grecję.
Ta wielka miłość ocala winnego. Szatan oddala się upokorzony, a Bóg za pokutę posyła Irydjona na ziemię powtórnie, ażeby kochał, cierpiał — i przebaczał.
»Zamieszkasz pośród nowych braci i po raz drugi ujrzysz miłość swoją konającą i umęczoną, — a jeśli wytrwasz, przebaczysz, a kochać nie przestaniesz, będziesz wolnym Synem Niebios«.
Miłość jedynie jest zbawieniem świata, więc Krasiński wzywa rodaków do jedności, do wyrzucenia z serca nienawiści: »jeden tylko, jeden cud: z szlachtą polską polski lud«. Nie jako wrogi, gotowe do walki, lecz jako bracia, dzieci jednej ziemi.
Do oskarżycieli, często lekkomyślnie potępiających przeszłość, której nie znają dobrze, woła z serdecznem oburzeniem:

»Ty nie szukaj w ojcach winy«!

bo któryż człowiek nigdy winy nie popełnił? Nad własnym pracuj duchem, abyś się stawał coraz doskonalszym, aż świat przyznać będzie zmuszony,

Że na ziemi być Polakiem —
To żyć Bosko i szlachetnie!


Gdzie jeszcze szukać wygnańców-tułaczy? Widzieliśmy ich wszędzie na Zachodzie, ale czyż tam jedynie płynęły te rzesze zbolałe i tęskniące

»do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych«?

Gdzie nie spotkać Polaka? W jakiej części świata?
Pod skwarem zwrotnikowym i w krainie lodów spoczywają ich kości, a prochy obce użyzniają ziemie...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Czasem jednakże powracają prochy.
Oto w tureckim Konstantynopolu tłum nieprzejrzany zaległ ulice i dachy, mimo chmurnego nieba i potoków deszczu, który spływa na ziemię niby łzy niebieskie.
To pogrzeb Mickiewicza. Tutaj umarł, lecz ciało jego tu nie spocznie: czarny karawan ciągnie para wołów, na nim trumna bez ozdób.
Tłum postępuje za nią: Polacy, Francuzi, Włosi, Grecy, Niemcy, Ormianie, Bułgarzy, Serbowie, Kroaci, Dalmaci, Bośniacy, Czarnogórcy — Turcy.
Poważnie, uroczyście brzmi marsz pogrzebowy, środkiem ulicy wojsko w dwóch szeregach, i ten orszak żałobny bez końca, bez końca.
Dokąd idą? — Do portu, skąd statek francuski zabierze ciało tymczasowo do Paryża, zanim spocznie w królewskich grobach na Wawelu w r. 1890.




  1. Tak nazwał Mickiewicz wychodźców z kraju po 1831.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.