Królestwo Polskie po roku 1815/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł Królestwo Polskie po roku 1815
Pochodzenie Legendy, podania i obrazki historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BIBLJOTECZKA MŁODZIEŻY SZKOLNEJ 145


CECYLJA NIEWIADOMSKA
LEGENDY, PODANIA
I OBRAZKI HISTORYCZNE
XV
KRÓLESTWO POLSKIE PO ROKU 1815.
WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SPÓŁKA



▭ ▭  DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI W KRAKOWIE.  ▭ ▭
1912





Warszawa po roku 1815.

Nawet starożytny Kraków nie był nigdy świadkiem tylu wypadków historycznych, tak szybko następujących po sobie, nie widział tylu zmian w tak krótkim czasie — jak Warszawa od koronacji Stanisława Poniatowskiego.
Wyliczmy tylko najważniejsze:
Koronacja Poniatowskiego — pierwsza koronacja w Warszawie.
Sejm z Reytanem i Ponińskim, potwierdzający pierwszy rozbiór kraju.
Trzeci maj i konstytucja.
W rok potem dzień żałobny: król przystąpił do Targowicy.
Obce wojska w Warszawie, wyjazd króla.
Rządy pruskie.
Wkroczenie wojsk francuskich, powitanie Napoleona.
I znowu własny książę w stolicy Księstwa Warszawskiego.
Żałobny powrót wojsk ze zwłokami ks. Józefa.
A teraz znowu inaczej:
Monarchowie na zjeździe w Wiedniu po upadku Napoleona uczynili Warszawę stolicą Królestwa Polskiego, które oddano zgodnie pod opiekę cesarza-króla, Aleksandra I.
Więc jest znowu stolicą i ma swego króla, — jakże tam w niej wygląda?
Dosyć gwaru i życia, jak na miasto tylu klęskami od pół wieku stratowane.
Wprawdzie ustanowiony przez cesarza-króla namiestnikiem czy zarządcą kraju pan Zajączek, jak prawdziwy zajączek, siedzi cichutko pod miedzą i słucha tylko, czy jemu nie grozi jakie niebezpieczeństwo, czy jego nie wypłoszy jaki hałas z wygodnej, ciepłej i miłej kotlinki.
Lecz czegóż żądać można od Zajączka? — Był wprawdzie w wojsku, został nawet generałem, ale dziś wszyscy widzą, że jest przedewszystkiem Zajączkiem, i wzruszają ramionami na tytuły. Daleko większe ma w kraju znaczenie wielki książę Konstanty, brat cesarza-króla, najwyższy wódz wojsk polskich. Widzą go codzień mieszkańcy Warszawy podczas przeglądu wojsk na Saskim placu. Widocznie lubi wojskowe ćwiczenia, bo jest niezmordowany w tych przeglądach, a wymaga sprawności bez zarzutu i zapalczywie karze za drobne nieraz uchybienie.
Jest popędliwy, więc karze surowo, nieraz niesprawiedliwie, chlubi się jednak sprawnością żołnierza, jest dumny z jego ruchów i zręczności, nigdy nie ma dość mustry i za hymn wojskowy przyjmuje pieśń, w rocznicę powstania królestwa napisaną. Na Placu Saskim płyną tony uroczyste:

Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki
Otaczał blaskiem potęgi i chwały
I tarczą swojej zasłaniał opieki
Od nieszczęść, które przywalić ją miały,
Przed Twe ołtarze zanosim błaganie:
Naszego króla zachowaj nam panie!

Założył dla młodzieży Szkołę Podchorążych, zamiast dawnej Szkoły Rycerskiej, i chętnie tu się garną bracia i synowie walecznych legjonistów, gdyż jeszcze zdaje się każdemu, że orężem służyć ojczyźnie najlepiej.
I królewski zamek nie stoi pustkami, chociaż książę najczęściej mieszka w Belwederze, — tu staje cesarz, kiedy odwiedza Warszawę, — tu odbywają się sejmy.
Bo sejmy znowu są i obradują w obecności króla, radzą o potrzebach państwa, o prawach i podatkach, oświacie, handlu, przemyśle i wszystkiem. Tylko veta już niema. Każdy wypowiada jasno swoje zdanie, a to jest ważne, czego żąda większość.




W Towarzystwie Przyjaciół Nauk inne życie: tu uczeni, poeci czytają swe dzieła; tu młodzież czerpie wiedzę, tu znajduje pomoc, aby się kształcić wyżej: sędziwy Staszyc pomaga każdemu, w kim widzi chęć do pracy i zdolności; tutaj w zacisznej bibljotece spokój, i myśl ludzka odrywa się od gwaru miasta, szuka w przeszłości wielkich prawd i czynów, chce dla przyszłości nowe zdobyć prawdy; tu pracuje duch nieśmiertelny nad własnem udoskonaleniem.




A w zimie świecą okna, brzmi muzyka, bawi się znowu Warszawa. Zjeżdża zamożna szlachta do stolicy, kipi w niej gwar i życie, w salonach suknie francuskie, kontusze i mundury wojskowe, a w tańcu zapomina się o wszelkich troskach, i twarze promienieją, jak w najszczęśliwszych czasach.
Lecz nietylko taniec stanowi zabawę: wśród młodzieży widzimy siwe głowy, a gość najstarszy wszędzie — to Ursyn Niemcewicz, człowiek-Polska, jak o nim mówią, bo życie jego to historja kraju już przeszło od pół wieku. Jako poseł pracował na czteroletnim sejmie, walczył obok Kościuszki, po upadku kraju osiadł w Ameryce, lecz na pierwsze wezwanie wrócił, aby znów służyć ojczyźnie. Teraz starzec sędziwy osiadł w cichym Ursynowie, tuż pod Warszawą, i żyje jej życiem, otoczony powszechną miłością, szacunkiem; pragnie jeszcze zostawić po sobie pamiątkę i zaczął pisać Śpiewy historyczne. Da w nich obraz najpiękniejszych chwil przeszłości: niech jaśnieją jak gwiazdy przyszłym pokoleniom.
Dar poety kraj cały przyjmuje radośnie; dorabiają do nich muzykę, śpiewają o Piaście, Chrobrym, Łokietku, Żółkiewskim, Sobieskim, księciu Józefie, — śpiewa młodzież w salonach i po wiejskich dworkach, i mocniej biją serca na wspomnienie chwały, a obraz klęski łzy z oczu wyciska.




Niewszyscy jednak mówią to, co czują, otwarcie, głośno, — oto garstka ludzi w zamkniętym pokoju szepcze wyrazy, których echo nie pochwyci. A twarze ich poważne i surowe...
To niezadowoleni.
Z czego?
Z rządu, sejmu, pana Zajączka, mustry na Saskim placu, cenzury, aresztowań, ze wszystkiego.
I oni także radzą.

Z życia młodzieży.

Jesteśmy w Wilnie. Tutaj skupiło się życie młodzieży, gdyż tutaj pod opieką i kierunkiem przyjaciela cesarza Aleksandra, ks. Adama Czartoryskiego, najlepszy uniwersytet.
Wieczór zimowy, na ulicach miasta zapalono rzadkie olejne latarnie, ruch dzienny ustał, i praca skończona, długi wieczór trzeba teraz czemś zapełnić.
O zabawę nietrudno, gdzie tyle młodzieży, lecz jaka to zabawa?
Wejdźmy do skromnej izdebki studenta. Dwóch tu widocznie mieszka, bo dwa łóżka, stolik, szafka, kilka krzeseł, — krzeseł nawet dziś dużo: dopożyczył ich od gospodyni, bo ma gości: zebranie koleżeńskie. Przyjdzie tylu, ilu stancyjka pomieści: 12 czy 15, więcej się nie zbiera, bo nie mogą przecież bawić się za drzwiami. I na samowar miejsca trochę trzeba, na chleb, bułki, wędliny, tytuń — rozkoszy będzie co niemiara. Wódki i kart tylko niema ani tutaj, ani na żadnem zebraniu studenckiem. Wódka odbiera rozum, karty marnują czas drogi, najdroższy skarb człowieka, bo za żadne pieniądze kupić go nie można. Kto chce należeć do związku studentów, wyrzeka się kart i wódki, a zobowiązuje uczciwem słowem do sumiennej nauki i pracy nad sobą, aby stał się rozumnym i zacnym człowiekiem, dobrym obywatelem kraju.
Już zaczynają schodzić się koledzy, gwarnie, wesoło, śmiech słychać na schodach, ten i ów śpiewa głośno.
Coraz ich więcej, a każdy coś mówi, każdy coś opowiada, wszyscy palą krótkie fajeczki, i w pokoju aż ciemno od obłoków dymu. Ale to nie przeszkadza im do wesołości, do rozmowy i śmiechu.
Znów się drzwi otwierają — wchodzi trójka. Pierwszy średniego wzrostu, smagłej cery, brunet z kędzierzawą i bujną czupryną, o rozumnem, łagodnem, ale stanowczem spojrzeniu: to Tomasz Zan, kierownik i twórca kółek studenckich, najszlachetniejsza dusza w uniwersytecie. Obok niego młodzieniec rumiany i świeży, szaro-niebieskooki, o bujnych ciemnych włosach — to Mickiewicz. Trzeci mniej znany, z płonącą źrenicą, z pełną zapału twarzą i spojrzeniem.
Gwar się podniósł i powitanie.
— Spóźniliście się, — czekamy! czekamy! co się stało?
— Przepraszam was, koledzy, choć kilka minut tylko się spóźniłem. Usprawiedliwi mię wielkie odkrycie. Fajki na bok, i posłuchajcie. Wstąpiliśmy po niego, a ten nam prawi, prawi — pieśń — muzyka, cud! — posłuchajcie. Aż serce boli, że to nie po polsku.
— Mówcie! Słuchamy!
Cisza, — ostatni z przybyłych staje przy stole, wspiera się o krzesło, i widocznie wzruszony, silnym, dźwięcznym głosem deklamuje rosyjski przekład z niemieckiego strasznej ballady o pannie, co czarami sprowadziła ducha zabitego kochanka, a ten ją porwał, uwiózł na piekielnym koniu i wraz z nią w grób się zapadł.
Cisza taka, że zda się — słychać uderzenia serca; wszystkie oczy wpatrzone w mówiącego, zachwyt na wszystkich twarzach.
Cud! cud! Ależ to piękne! Kto napisał? Śpiew, muzyka, czarodziejstwo! Co to?
— Cud, — poezja, — a my jej nie znaliśmy! Rosyjski poeta znalazł, a my nie wiemy o niczem. Tak dzisiaj ludzie piszą — a my? Poeta powinien grać na duszy ludzkiej.
— Co to jest? Kto tak pisze?
— Poezja niemiecka, — ale żeby ją poznać, trzeba się uczyć języka, który za mało znamy. I w angielskim są takie skarby, Niemcewicz próbował tłumaczyć.
— Poznamy je! zaczniemy się uczyć i czytać.
— Bardzo dobrze, podzielimy się zaraz robotą. Kto zna dobrze niemiecki?
— Ja! ja! — wołają głosy.
— Oto książka, — kto się podejmie powiedzieć nam coś o niej na przyszłem zebraniu?
— Ja! ja! — wołają głosy, wyciągają się chciwe ręce.
— To niedosyć: trzeba pomówić o tem z profesorami, niech nam wskażą, gdzie czego szukać. — A kto może, niech śpiewa na tę nutę; na ciebie liczymy, Adasiu.
— Sprobuję.
— A kto może, niech się uczy po angielsku: wielcy tam są poeci i wspaniałe dzieła.
— Dobrze, moi kochani, ale się posilcie — nawołuje gospodarz. — Herbata ostygnie! masło stopnieje, tak tu dziś gorąco! Uprzątnijmy ten bufet, a potem nam Frejent zaśpiewa!
— Potem? Czemu nie zaraz? Tylko pomóżcie chórem.

Hej! użyjmy żywota,
Wszak żyjem tylko raz!
Niechaj ta czara złota
Niepróżno wabi nas!
Hejże do niej wesoło!
Niechaj obiega wkoło,
Chwytaj i do dna chyl
Zwiastunkę słodkich chwil!

Chór brzmi donośnie i porywająco, zapomnieli o herbacie i przekąskach. Ale po śpiewie szturm do wędliny i chleba, aż miło! Młody apetyt odezwał się dzielnie.
A po posiłku znowu śpiewy, deklamacje, spory.

Młodości! ty nad poziomy
Wylatuj, a okiem słońca
Ludzkości całe ogromy
Przeniknij z końca do końca!...

Hej! ramię do ramienia![1]

Pieśni nie ustają, zapałem płoną twarze, błyszczą oczy. Dobrze im, — czują się braćmi, przyjaciółmi: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, takie było ich hasło.
A przed północą każdy już u siebie, bo noc bezsenna pracy uczciwej przeszkadza. Więc dla zabawy nie poświęca się spoczynku, — co innego w potrzebie.




Zielone Świątki i cudna pogoda, — młodzież urządziła majówkę. Należą do niej nietylko studenci, lecz i dawni koledzy, którzy opuścili Wilno, np. Mickiewicz, już dziś nauczyciel w Kownie.
Wychodzą z miasta wcześnie, prawie o wschodzie słońca, raźni, rzeźwi, weseli, bo dzień taki jasny, niebo błękitne, a łąki zielone, brylanty rosy świecą na drzewach, na trawie, a z góry płyną złociste promienie i obejmują wszystko »okiem słońca«.

»Hej, użyjmy żywota!«

wyrywa się z kilkuset młodych piersi, i wszystkie oczy śmieją się do życia, a wszystkie serca biją uczuciem radości, że weselą się razem, że czują się braćmi.
Maszerują ochoczo, gromadkami, z których każda ma swoją barwę, bo stanowi oddzielne kółko, — więc błękitnym przygrywa Frejent — to są literaci, — granatowi — medycy, — naturaliści i matematycy dzielą się na trzy kółka: zielonych, amarantowych i różowych, — prawnicy — biali i liljowi, — Zan nazywa się Arcy i idzie na czele, każde kółko ma jeszcze swego przewodnika.
Otóż przybyli na miejsce wybrane. Jakże tu świeżo, zielono i cudnie! Las młody, wzgórze i błękitna rzeka, — doprawdy piękniej nie mogło być w raju.
Ale trzeba się zabrać do roboty: na wózkach nadciągnęła żywność, samowary, — trzeba je ponastawiać, rozpakować prowianty i przygotować wszystko, nim przyjadą goście: Mickiewicz koło południa dopiero nadjechać może, — nie czas przy nim gospodarować.
Rozpalono na łące ogromne ognisko, pod staremi drzewami rozłożono bufet: chleb, wędliny, owoce, garnki z mlekiem, talerze, łyżki, noże, dzbany z wodą. Kto głodny, może się zaraz posilić.
Posilają się chętnie, bo marsz dodał apetytu. Potem gonitwy, śpiewy. Niektórzy pospieszyli na spotkanie gościa, inni wyglądają na drogę ze wzgórza.
Na drodze tuman kurzu — Jedzie! jedzie!
Wszyscy biegną w tę stronę, zatrzymują bryczkę, biorą Adama, prowadzą ze śpiewem, z okrzykami radości. Dzisiaj już wiedzą, że to chluba kraju: wielkie serce i wielki talent.
Przyjechał dzisiaj, aby uczcić Zana, tego twórcę jedności i przyjaźni, ducha wytrwałej pracy i energji.
Po powitaniach cisza, — wszyscy stają kołem, otaczają Adama i Tomasza. Mickiewicz w prostych słowach wypowiada wszystko, co czują i co myślą, mówi, ile mu zawdzięczają, czem był i jest dla nich dotąd, wreszcie na pamiątkę wręcza mu od kolegów i przyjaciół pierścień z napisem: »Przyjaźń — zasłudze«.
Zan wzruszony dziękuje. Nie wiedział, co go spotka. Wszyscy się cisną, każdy chce dorzucić słówko, dłoń mu uścisnąć, okazać, co czuje.

Młodości, tobie nektar żywota
Natenczas słodki, gdy z innymi dzielę, —
Serca niebieskie poi wesele,
Kiedy je razem nić powiąże złota!

By nie poddać się rozrzewnieniu, ktoś proponuje żartem, ażeby przybrać się w wieńce dębowe. — Czemu nie? — Wszyscy stroją się zielenią i znów śpiewy, gry, żarty.
Po wspólnej uczcie humor jeszcze lepszy, zabawom niema końca; to znów serdeczne słowo, przemówienie przejmuje wszystkie serca rzewnem, głębokiem wzruszeniem i ściślej łączy je — na całe życie.
W jasną noc księżycową wracają w porządku, gromadkami, jak przyszli. Idą z muzyką, śpiewem. Świat piękny w srebrnym blasku. Ale dzień upłyniony już nie wróci!... Szkoda go, wielka szkoda!




Cóż to za uroczystość w uniwersytecie? Dziedziniec gości pomieścić nie może, pełne sale i korytarze, obok studentów widać ludzi starszych, obywateli Wilna i okolic, duchowieństwo. — To pierwsza lekcja profesora historji, Lelewela, który znowu przybył do Wilna.
Znakomity profesor, i młodzież umie go ocenić.
Od trzech dni już przyjechał, a lekcji dotąd nie rozpoczął, gdyż żadna sala objąć nie może słuchaczów. Postanowił zaczekać, aż się trochę znudzą: może to słomiany zapał.
Ale się nie znudzili, — trzeba zacząć.
Miło mówić, kiedy słuchają tak chętnie, gdy okazują taki zapał do nauki. Nic dziwnego, że profesor jak największych dokłada starań, by uczniowie z wykładu korzystali, że pomiędzy nim i uczniami najserdeczniejszy zawiązuje się stosunek.
Mickiewicz na powitanie ukochanego profesora napisał piękny wiersz, w którym mówi o jego mądrości, zasługach, o piękności wykładu, o tem, że sława mistrza

»wybiegła za Chrobrego szranki,
Między teutońskie męże i bystrzejsze Franki.«

t. j. że nietylko Polacy znają i cenią prace Lelewela, lecz poznali się na nich Niemcy i Francuzi.

Tak bawiła się i pracowała młodzież w uniwersytecie wileńskim między rokiem 1815 — 1823. Jej sumienność w pracy, proste i szlachetne życie, poczucie obowiązku, wzajemna miłość i zacne dążenia do szczęścia i dobra wszystkich — zasługują, abyśmy poznali ją bliżej i starali się naśladować.

Rok 1830.

Lat 15 trwał pokój w nowem Królestwie Polskiem, chociaż niejedna chmura w ciągu tego czasu zasłaniała pogodny błękit nieba, choć nieraz głuchy pomruk nadchodzącej burzy zwiastował nową nawałnicę.
Warszawa jednak na pozór spokojna, i wszystko w niej, jak było: mustra na Saskim placu, Niemcewicz pisze w Ursynowie, uczeni pracują i radzą w Towarzystwie Przyjaciół Nauk, tylko w królewskim zamku nowy portret panującego cesarza i króla, Mikołaja I.
A »niezadowoleni«?
Najwięcej ich spotkamy w Szkole Podchorążych. Młodzież skora do czynu, — serca ma gorące i woli »mierzyć siły na zamiary, niż zamiar podług sił«.
Oto zebrali się dzisiaj w mieszkaniu jednego z oficerów. Drzwi zamknięte, twarze poważne, surowe, oczy groźne, a mowa głośna: już ich nic nie powstrzyma. Obok wojskowych widzimy cywilnych: Goszczyńskiego poetę, Mochnackiego, Nabielaka.
Przemawia podchorąży, Piotr Wysocki, on jest duszą całego spisku. Dziś wzywa do rozpoczęcia krwawej walki.
W oczach słuchaczów zapał i odwaga, a jednak milczą, — powiedzieli wszystko i są zdecydowani, pocóż próżne słowa?
— Mam obowiązek powiedzieć, co myślę — odzywa się nareszcie człowiek starszy, o siwych włosach i bliźnie na twarzy, — nie posłuchacie mię, a jednak powiem: — na co się porywacie, dzieci bezbronne i słabe? Chociażby całe wojsko stanęło za wami, cóż może znaczyć 30.000 wobec silnego państwa? I skądże wiecie, że was naród nie potępi, gdy narazicie go na stratę swobód, jakie dziś mamy dane i zaprzysiężone? Cesarz Mikołaj może jest surowy, lecz ludzie przemijają, a prawa zostają. Praw strzeżmy i nie zrywajmy się do walki, niepewnej i nierównej. Straszną odpowiedzialność bierzecie na siebie.
Milczenie — szmer niechęci...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie przekona uczucia zimny i ostrożny rozsądek: spełnią, co postanowili...




Listopad.

Wieczór listopadowy chłodny ale jasny, lekki przymrozek pokrył białym szronem dachy i drzew gałęzie, księżyc zajaśniał na ciemnym błękicie i srebrnym blaskiem oblał pomnik Sobieskiego, most, stawy, drzewa, i białe trawniki w Łazienkach.
Cicho i pusto w parku — któżby o tej porze przyszedł tu błądzić po samotnych ścieżkach, słuchać szumu nagich gałęzi, któremi wstrząsa chłodny wiatr jesienny?
Tylko na moście biały pomnik niewzruszony, zwycięski król jaśnieje w srebrnym blasku, zda się wskazywać drogę...
W ciemności, w pustce coś się poruszyło — ktoś idzie mostem, stanął przy Sobieskim. Czeka tu na kogo ten samotny człowiek? Na kogo? O tej porze?
Coś poruszyło się znowu wśród mroku — zbliża się drugi, trzeci...
Osiemnaście postaci stoi nieruchomo, w milczeniu, patrzy w ciemność. Na wieżowym zegarze uderzyła szósta.
— Już nikt więcej nie przyjdzie.
— Trzydziestu dwóch być miało.
Upłynął jeszcze kwadrans.
— Nikt więcej. Pójdziem sami?
— Tak się zobowiązaliśmy. Wysocki nie zawiedzie: zapali koszary, więc hasło będzie dane.




Przez Aleje Ujazdowskie, Nowy Świat ku Krakowskiemu Przedmieściu dąży garstka wojskowych i cywilnych pod komendą Piotra Wysockiego. Idą marszem wojskowym, wzywając »do broni!«
Trwoga pada na miasto: jedni zamykają bramy, inni wybiegają śmiało na ulicę, młodzież staje w szeregach, coraz silniej, głośniej rozlega się »do broni!« mimo trwogi coraz ludniej na ulicach.
— Dokąd idą? — Do arsenału, — broń rozdawać.
Na wezwanie księcia w stronę Belwederu spieszą oddziały wojska; spotykają pochód, — maszerująca garstka zatrzymuje polskich generałów.
— Stań z nami, prowadź do walki i zwycięstw!
— Dzieci!
— Prowadź lub zginiesz!
— To szaleństwo!
Strzał pada.
W taki sposób zginęło siedmiu w ciągu marszu.
Stanęli przed arsenałem — broń rozdają.




Noc zapadła, pogodna noc listopadowa. Na placach płoną ognie, przy nich obozują żołnierze i cywilni pod bronią. Słychać gwar rozmów, pieśni.

»Hej Chłopicki! wojak, dzielny, śmiały,
Powiedzie naszych zuchów w pole zwycięstw, chwały!«

— Niech żyje wódz Chłopicki!
— Niech żyje Lelewel!
— Chłopicki wodzem. Niech żyje Chłopicki naczelnik!
Chłopicki na wszystkich ustach.
Dzielny wódz i generał w armji Napoleona, tylko znaleźć go dziś nie można. Niema go w domu, niema u znajomych, daremnie go szukają w całem mieście. Czyżby nie chciał przyjąć dowództwa?

Hej Chłopicki! wojak, dzielny, śmiały!...

A kiedy na ulicach biwakuje młodzież, ludzie starsi, członkowie rządu, znani i szanowani patryjoci, zebrali się także, aby radzić, zrozumieć, co się stało.
— Czy łączymy się z powstańcami?
— Niepodobna!... To dzieciństwo! Młodzi mają krew gorącą, ale — szalony krok! zuchwalstwo! Trzeba czekać, rozpatrzyć się, ocenić. Nie mamy prawa kraju narażać na zgubę dla wybryku młodzieży, — zobaczymy, co powie na to cały naród. Jesteśmy przecie także Polakami, nie o siebie nam chodzi, ale — tak bez zastanowienia — czyż nam wolno?
— Cóż zatem uczynimy?...
— ?
Noc długa, długa noc upływa na wahaniu, na namysłach. Późnym rankiem jesiennym Niemcewicz, Czartoryski, Radziwiłł, Lubecki — o spojrzeniach przygasłych i znużonych, z czołem zoranem troską niepokoju — podpisują odezwę do narodu, wzywając do spokoju i rozwagi.
Jeszcze mają nadzieję zażegnać tę burzę.

Grudzień.

Białym kobiercem zasłał śnieg ulice, białym, zimnym całunem śmierci, po którym dążą zebrani posłowie, by rozpocząć obrady sejmu. Mają wypowiedzieć zdanie o powstaniu listopadowem. Jak osądzi je kraj i naród?
Sejm nie potępia braci...
Hasło do walki wydane, a więc walczyć trzeba. Niech nas Chłopicki wiedzie.
Lecz Chłopicki zapału nie podziela.
— Walczyć będę, gdy przyjdzie ostateczność, lecz potępiam wasze szaleństwo! Proście o przebaczenie cesarza Mikołaja, może puści w niepamięć wybryk dzieci.
— Dzieci nasze — to my. Jeden jest naród polski, jedno w nas bije serce.
— To sobie strzelajcie z serca albo z kija, ja bez wojska i broni wodzem być nie umiem, nie jestem waszym wodzem i nie chcę was znać. Szaleńcy!
— Wojsko mogło już być: od trzech tygodni masz władzę, — cóżeś uczynił w ciągu tego czasu?
— Nikomu nie zdaję sprawy z moich czynów, postępuję, jak uważam za najlepsze.
— Sejm ma najwyższą władzę, przed nim odpowiada każdy. Sejm — to naród.
— Więc niechże sobie rządzi, a mnie dajcie święty pokój! Nie chcę was więcej znać, nie chcę o niczem wiedzieć. Nie jestem waszym wodzem, szelmą będę, gdybym przyjął z rąk waszych dowództwo!
Szaleńcy!

Luty.

Od rana wre bój krwawy pod Grochowem. 30.000 wojska polskiego dzień cały opiera się 100.000 nieprzyjaciół. Najważniejszy punkt bitwy to lasek olszowy, Olszynka. Dziewięć razy przechodzi z rąk do rąk: zajmuje go wódz Dybicz, i znów wypierają go stamtąd Polacy. Pod Chłopickim padły dwa konie, — podano mu trzeciego: kieruje bitwą, chociaż nie jest wodzem, choć niewszyscy jego rozkazów słuchają, — kieruje, bo wybrany przez sejm wódz naczelny nigdy na wojnie nie był.
Grzmi blizko 400 armat, — generał Skrzynecki z bohaterską odwagą uderza znowu na Olszynkę, — pod Chłopickim pada koń trzeci, on sam ciężko raniony w obie nogi, dłużej dowodzić nie może.
Nikt nie kieruje bitwą, nikt nie rozkazuje, każdy walczy, gdzie widzi największe niebezpieczeństwo, opiera się i ginie lub zwycięża, ale takie zwycięstwo losu bitwy nie przeważy.
Padają generałowie i żołnierze, tysiące trupów na skrwawionej ziemi, tysiące rannych kona; dym, kałuże krwi w śniegu, kwik rannych koni, gruchot armat, komenda, szczęk bagnetów, jęki, przekleństwa — i szary, mroźny zmrok...
Na drodze do Warszawy wozy broczące krwią, broczące krwią — to rannych wiozą. Krew spływa, krew na bruku, w powietrzu zapach krwi — krwawa droga dziś do stolicy.
Warszawa — jeden szpital. W każdym domu ranni, przed każdy zajeżdżają krwawe wozy, zdejmują ojców, mężów, synów, braci, niosą — niosą żołnierzy nieznanych nikomu: każdy dziś brat najbliższy. Kobiety opatrują, pomagają lekarzom, przewiązują okropne rany...
A przez most ciągną wozy, krwawe wozy, — szereg ich nieskończony, — ranni i konający obok siebie — na twarzach bladość, ból — jęk, płacz dokoła.
...Wiatr hula dzisiaj po Grochowskich polach i odgrzebuje z piasku białe kości, — deszcz je obmywa z kurzu, słońce suszy, białe kości poległych...
Noc zapadła. Na polu bitwy nieprzyjaciel. Polacy się cofnęli do Warszawy.

Maj.

Minęły mrozy i śnieżne zawieje, białe całuny stopniały i zmyły ślady przelanej krwi. — Majowe słońce wstało z poza lasu, promienne i gorące, rozlało jasne blaski i spogląda na ciche i błękitne fale Narwi. Cóż to za tłumy w zwartych i równych szeregach postępują lewym jej brzegiem? Błysnęła stal bagnetów, zatętniała ziemia pod tysiącami kopyt, pod ciężarem lawet armatnich — liczna armja pospiesznie zmierza ku Ostrołęce, aby przez most przeprawić się na prawą stronę, gdzie leży wojsko polskie pod Skrzyneckim.
Następca Chłopickiego jeszcze o niczem nie wie. Nie przewidział niebezpieczeństwa i nocował w poblizkiej wiosce, a teraz najspokojniej zasiadł do śniadania, gdy na spienionym koniu wpadł oficer z krzykiem:
— Dybicz pod Ostrołęką! Most zajmuje!
Porwał się wódz, jak gdyby rażony postrzałem.
— Do broni! Naprzód! Piechota, jazda, artylerja, w ogień! — I sam na czele, z głową odsłoniętą, w poszarpanym kulami mundurze wiedzie ich do ataku, na kartacze, bagnety, na śmierć nieuniknioną, rozszalały, nieustraszony.
Most decyduje o wygranej bitwie: kto go zajmie, ten panem położenia; więc bój zapamiętały tu wre całą siłą. Skrzynecki raz po razu uderza na czele, żołnierz nie czuje głodu, pragnienia i trudu, podniecany komendą i przykładem wodza, biegnie naprzód i ginie, lecz nowe szeregi spieszą w ogień bez trwogi, a głos Skrzyneckiego rozlega się wciąż: — Naprzód! naprzód! w ogień wszyscy!
Krwią spłynęły błękitne fale Narwi, pociemniały, — gęsto padają trupy do łożyska, woda je niesie het, z wieścią złowrogą. Aż słońce rozpalone pochyliło głowę, kryje się za bór czarny, a noc dobroczynna kładzie kres krwawym, morderczym zapasom.
Wódz naczelny zbiera starszyznę na radę.
Nieprzyjaciel most opanował. Dalszy opór tutaj daremny. Straty wielkie. Ostatni ratunek w Warszawie.

Wrzesień.

Książę Paskiewicz oblega Warszawę. Ostatni bój na Woli. Szczupła załoga mężnie stawia czoło przeważającej sile, lecz walczy już bez nadziei. Nie ma wodza.
Żołnierze giną w szańcach z bronią w ręku, ale się nie poddają: nie chcą przeżyć klęski. Magazyn z amunicją wyleciał w powietrze. Piotr Wysocki ranny, wzięty do niewoli. Koło kościołka broni się Sowiński, wódz na szczudle, gdyż nogę stracił w 1812 r.
Już przy nim kilku zaledwie żołnierzy. Nieprzyjaciel, zdjęty szacunkiem, wzywa go do poddania.
— Polak poddaje się Bogu — i śmierci.
Uderza raz ostatni i pada, przeszyty bagnetem.
Nagle ustaje grzmot dział — — Co to znaczy?
Warszawa się poddała...

Śmierć pułkownika.

W głuchej puszczy, przed chatką leśnika
Rota strzelców stanęła zielona,
A u wrót stoi straż pułkownika:
Tam w izdebce pułkownik ich kona.
Z wiosek zbiegły się tłumy wieśniacze;
Wódz był to wielkiej mocy i sławy,
Kiedy po nim lud prosty tak płacze
I o zdrowie tak pyta ciekawy.

Kazał konia pułkownik kulbaczyć,
Konia w każdej sławnego potrzebie:
Chce go jeszcze przed śmiercią obaczyć,
Kazał przywieść do izby, do siebie.
Kazał przynieść swój mundur strzelecki,
Swój kordelas, i pas, i ładunki;
Stary żołnierz, on chce, jak Czarniecki,
Umierając, swe żegnać rynsztunki.

A gdy konia już z izby wywiedli,
Potem do niej wszedł ksiądz z Panem Bogiem,
I żołnierze od żalu pobledli,
A lud modlił się, klęcząc przed progiem.
Nawet starzy Kościuszki żołnierze,
Tyle krwi swej i cudzej wylali,
Łzy ni jednej — a teraz płakali
I mówili z księżami pacierze.


Z rannym świtem dzwoniono w kaplicy.
Już przed chatą nie było żołnierza,
...............
Przyszedł lud widzieć zwłoki rycerza:
Na pastuszym tapczanie on leży,
W ręku krzyż, w głowach siodło i burka,
A u boku kordelas, dwururka.

Lecz ten wódz, choć w żołnierskiej odzieży,
Jakie piękne, dziewicze ma lica!
Jaka pierś! — Ach to była dziewica,
Wódz powstańców, Emilja Plater!

A. Mickiewicz.


Na obczyźnie.

Pyszne gmachy Paryża rozłożyły się wspaniale nad poważnie płynącą rzeką, jaśnieją w złotem słońcu marmurami, wabią bogactwem wystaw, pomników, pamiątek; ludno tu, gwarno, wesoło i jasno.
W oddalonej dzielnicy domy mniej ozdobne, ale wysokie, jakby pięły się do nieba, już prawie chmur sięgają. A na ulicy często słychać mowę polską: tu skupili się widać nasi rodacy wychodźcy, tu ich najłatwiej spotkać.
Najłatwiej ich tu spotkać, bo mieszkania tanie. Niepiękne, małe, ciasne i wysoko, — jak wysoko! — ale na lepsze ich nie stać, — aby mieć dach nad głową!
Takich ulic i takich domów poszukują Polacy, którzy kraj opuścili po nieszczęśliwej walce w r. 1831. Odwiedźmy z nich jednego.
Oto dom bardzo wysoki, nienowy, schody ciemne i strome, ciasny korytarz i celki, każda z osobnem wejściem. W jednej z takich izdebek na poddaszu, z nizkiem oknem, bez pieca, widzimy tapczan twardy, derką okryty starą, stół niewielki, trochę kulawy, krzesło — i to już wszystko. A jeszcze dzbanek z wodą i miska do mycia, lichtarz bez świecy, szklanka.
To mieszkanie poety Goszczyńskiego, jednego z tych, co w chłodny wieczór listopadowy stali w Łazienkach pod pomnikiem Sobieskiego.
Niejeden rok tu przeżył: tańszego mieszkania nie mógł znaleźć w Paryżu. Dziś dzień zimowy, chłodny, więc się nie podnosi z tapczana: niema po co. Robota go nie czeka, ani śniadanie gotowe, od kilku dni żył kawałkiem czerstwego chleba i wodą, — wczoraj i chleba nie jadł, bo nie ma. I sił nie ma do walki z zimnem, — pod derką na tapczanie cieplej. Nogi mu spuchły, może już nie wstanie? Jak Bóg zechce.
Chłodny, ostry wiatr przenika na poddasze, zimno tutaj i cicho, jakby się świat skończył. Wygnaniec patrzy w niebo przez małe okienko, a w myślach jego spokój...
Dzień się kończy, mrok idzie i noc zimowa długa, a jutro znów to samo. Dawniej czasem dostawał chwilowe zajęcia: jakieś lekcje, pisanie, lecz coraz trudniej o to, — tyle nędzy i potrzebujących.
Ktoś puka, wchodzi. To żona towarzysza broni, Nabielaka.
— Chorzy jesteście, panie Sewerynie? — pyta z troską i serdecznością.
— Nie, co u was słychać?
— Głód i bieda. Ale może wam gorzej? Jedliście dziś?
— Nie jadłem i wstać mi się nie chciało: wstydzę się tego, to lenistwo, to niezgadzanie się z losem. Wstyd mi. Miałem sobie dzisiaj naprawić trzewiki, a nie zrobiłem nic. Dziękuję, żeście przyszli — to mnie zawstydziło, jutro wezmę się do roboty.
Kobieta ma łzy w oczach. I ona też głodna, myślała, że ten biedak podzieli się z nią chlebem.
Ha, trzeba jutro coś zdobyć dla niego, bo jest z tych, co w milczeniu — umierają.
I nietylko on jeden.

Straszna nędza pośród »pielgrzymstwa«[2] polskiego. Francja gościnności im nie odmówiła, wyznaczyła nawet biedakom pensje, ależ ich tylu! tylu! — tysiące. Pensja na chleb suchy zaledwie wystarczy, a gdy potrzeba butów lub koszuli, chleba zabraknąć musi. I ciężko po ten grosz wyciągać rękę. Nie urodzili się ci ludzie żebrakami...
Braterstwo wielkie między nimi: każdy dzieli się chętnie, jeśli ma się czem podzielić; książę Czartoryski w Hotelu Lambert, swoim pałacu, wydaje dla rodaków bezpłatne obiady.
Ale trzeba się zgłosić, podać swoje nazwisko i — przyjąć ten posiłek darowany.
Wielu z tego korzysta: to ogromna pomoc, — ale większość nie przyjdzie tutaj po jałmużnę.
W wielkiej sali stół stoi, — nie nakryty, lecz długi. W godzinie południowej staje się tu ludno, a cicho i posępnie.
Wchodzi jeden po drugim żołnierz z pod Grochowa, Ostrołęki, Woli, oddaje kartkę, siada, i przynoszą mu posiłek. Często nie miał nic w ustach od wczorajszego obiadu, a przecież z trudnością przełyka, co dali, on, żołnierz z pod Grochowa, Ostrołęki. Teraz żebrak: z jałmużny żyje.
Więc cicho w wielkiej sali, nikt nie mówi, wolałby każdy nie być tu widzianym, nawet przez towarzyszów tej niedoli.
I choć biedaków wielu — niewielu »pielgrzymów« korzysta z tego dobrodziejstwa, — większość woli głód cierpieć i umierać z głodu.

Lecz czy tak ma być zawsze? Czyż po to przybyliśmy tutaj, aby umrzeć? Nie chcemy zstąpić za życia do grobu, — zbierzmy się, radźmy, co robić? co począć?
Wszyscy żądają zebrań, chcą porozumienia, chcą obmyślić, jak mają postępować. Niektórzy domagają się sądu na winnych, chcą, aby wysłuchano ich oskarżeń.
I zbierają się coraz częściej, czasem pod »niebieskim namiotem«.
Wtedy powstaje gwar, skargi, zarzuty, pytania, złorzeczenia, groźby.
— Coście z nami zrobili, przewodnicy? Pocoście nas tu przywiedli? Czy na śmierć? Ustąpiliśmy z kraju, by wezwać pomocy, by wrócić z większą siłą ratować ojczyznę, a nie po to, aby zostać żebrakami!
— Zdradzono nas! Oszukano! Zaprzedano! Zginęliśmy przez wodzów zdrajców. Nie dajmy się, bracia, dłużej oszukiwać: sąd i kara na zdrajców przedewszystkiem.
Ból, gorycz, nędza, cierpienia przebyte dają ich słowom siłę: — ktoś musi być winien temu, co się stało, — ktoś musi odpowiadać za ich dzisiejszą niedolę.
— Sądu, potępienia, kary! — domagają się coraz głośniej.
— Na kogo bracia? Pomyślcie spokojnie. Niewolno nam oskarżać lekkomyślnie.
— Chłopicki zdrajca!
— Skrzynecki!
— Krukowiecki!
— Sądu, potępienia, pomsty za naszą niedolę, za kraj nieszczęśliwy, za tyle krwi przelanej nadaremno!
Gwar potężnieje, ból staje się gniewem, potrzebuje ofiary, by się uspokoić.
— Sąd pozostawmy Bogu, wtedy będzie sprawiedliwy — podnosi się głos śmiały i donośny — a win szukajmy w sobie. A jeszcze lepiej — nie myślmy o winach. Miłość tylko tworzy, a nienawiść niszczy. My zaś chcemy budować. Budować przyszłość naszą, naszych dzieci. Zacznijmy od przebaczenia, i niech miłość wyłącznie będzie w sercach. Wtedy i czyny nasze staną się szlachetne, mądre.
— Pięknie mówisz, kaznodziejo, i to wszystko prawda, tylko dla nas bardzo daleka: nie doczekają się jej wnuki nasze, ani wnuki naszych prawnuków, jeśli sami nie przyspieszymy czasów sprawiedliwości dla wszystkich. Przebaczać można tym, którzy żałują za winy, lecz pozwalać na krzywdę — to samemu być krzywdzicielem. Sprawiedliwość być musi, choćby krwią okupiona.
— Co przez to rozumiesz bracie? Co staje między nami?
— Drogi i przekonania. Wy wierzycie w szablę i szlachtę, a my wierzymy w lud.
— My wierzymy jeszcze w Boga!...
— A my we własne siły. Przeszłość minęła i nie wróci, a ci, co ją zmarnowali, to wrogowie własnego kraju. Uprzątnąć trzeba gruzy, by nowy wznieść gmach.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— A więc zrywacie jedność?
— Własną pójdziemy drogą.
— Pokój z wami, bracia. Zawsze podamy wam rękę, gdy powrócicie do nas.
— Nie wrócimy do próchna.
Pielgrzymi polscy dzielą się na dwa obozy: niezgoda poszła z nimi na wygnanie!

Na poddaszu w Brukselli, w niewielkiej izdebce, przy stoliku, założonym papierami, poważny starzec siedzi pochylony. Twarz spokojna, gęsto zmarszczkami okryta, włos biały, wzrok utonął gdzieś daleko, lecz myśl widocznie pracuje w skupieniu, z natężeniem, może z wysiłkiem.
To Joachim Lelewel, wielki uczony i historyk polski.
Na ścianach izby mróz soplami lodu skrzy się i świeci, ale atrament nie zamarzł — to dosyć! Na półkach kilka książek, rękopisy — nieocenione, najdroższe dziś skarby. Zawsze dla niego najdroższemi były, a ileż ich utracił w swej tułaczce! Ileż tych skarbów zostało w Warszawie, w nich całe lata pracy.
Zimno tutaj, aż ręce i nogi sztywnieją, lecz książek trochę ma, i trochę pracy, — już się z tem nie rozstanie, chyba — w grobie.
Godzina południowa, gospodyni obiad przynosi: herbata, suche grzanki.
Starzy ludzie niewiele potrzebują.
Znowu ktoś puka — gość. Dawny uczeń, przyjaciel. Ze zdumieniem patrzy na obiad i ściany.
— Mistrzu nasz — nie śmiem mówić, ale...
— Chcesz mię znowu stąd zabrać? Nie wyjadę. I niczego nie potrzebuję. Mam wszystko. Patrz, jak moja praca rośnie! Pragnę tylko skończyć przed śmiercią.
— Mając większe wygody, mógłbyś dłużej pracować, profesorze. Przywiozłem ci właśnie bardzo rzadki okaz, zdaje się — bardzo stary.
Oczy starca zapłonęły jasnym blaskiem, wyciągnął drżące ręce, bierze stary pieniądz, ogląda go z zajęciem.
— Gdybyś tylko pozwolił, profesorze — tylu nas jest — wszystko, co do jednej kartki przewieźlibyśmy sami.
— Ciekawa, rzadka sztuka, — nie mam takiej. Dziękuję ci, bardzo dziękuję! O tamtem nie mów. Nie chcę. I tak zabierzecie mię wkrótce.

Na ulicach Paryża wczesny zmrok zimowy, lekki śnieg prószy białemi gwiazdkami i stroi drzewa, dachy i przechodniów, — ludzie spieszą się ukryć przed chłodem i śniegiem: weselej w ciepłem mieszkaniu.
Nie spieszy wcale wysoki mężczyzna; jak gdyby nie czuł chłodu, idzie powoli, pogrążony w myślach. Przystanął wreszcie, jakby się zawahał: wejść czy jeszcze zawrócić? Niema poco wracać, — nic już nie zrobi dzisiaj.
Bez pośpiechu wchodzi na schody, widocznie przygnębiony jakąś myślą. Ale nic nie pomoże, — oto drzwi jego mieszkania.
W kuchence ciemno, — w sąsiednim pokoju przy słabym blasku świecy widać trzy osoby, skupione przy fortepianie: matka jedną ręką uderza w klawisze, a dwoje dzieci zgodnie śpiewa cienkimi głosami:
— Idzie żołnierz borem, lasem, borem, lasem, borem, lasem!...
— Tatuś! tatuś! — krzyknęły nagle i rzuciły się ku wchodzącemu, jakby go witały z dalekiej podróży.
I kobieta powstała, spojrzała na męża, lecz snać nie wyczytała dobrej wieści w jego twarzy, bo z tłumionem westchnieniem spuściła powieki, nie chcąc może, by widział smutek jej spojrzenia.
— Bądź spokojna, Celino — przemówił mężczyzna łagodnie — oto bułka dla dzieci, jutro dostanę pieniędzy. Mam przecież złoty zegarek, zastawię go lub sprzedam i przyniosę na chleb i mleko, zanim wstaną. Dziś zjedzą resztę zupy i tę bułkę, a my możemy pościć. Iluż to biedaków naszych po kilka dni nie jada!
— O dzieci tylko chodzi — szepnęła kobieta. — Zegarek nie na długo nam wystarczy.
— Wiem, moja droga, ale bądź spokojna. Pracę jakąkolwiek znajdę, a tymczasem sprzedamy, co możemy.
— Cóż my mamy? Trochę ubrania, — niewiele.
— Zgodziłem się dziś przyjąć miejsce bibljotekarza i mam je objąć wkrótce. Pensja bardzo mała, ale coś zarobię piórem. Aby dzieci nie były głodne.
— Biedaku! — z żalem szepnęła kobieta i spojrzała na dzieci, które nie wiedząc o niczem, nakrywały białą serwetą do stołu, przysuwały do niego fotel ojca.
— Nie ubolewaj nade mną, Celino — rzekł Mickiewicz, poważnie patrząc w oczy żony. — Ja szczęśliwszy jestem od ciebie, bo wierzę, że to wszystko, co Bóg zsyła, jest dobre i potrzebne dla nas.
— I ta nędza? — szepnęła z boleścią kobieta. — U nas, wkoło nas, — tylu nieszczęśliwych...
Tak, głód i nędza zawitały nawet do skromnego schronienia wielkiego poety, którego arcydzieła są i będą zawsze największym skarbem całego narodu. Ależ któż miał kupować jego książki? za granicą: cudzoziemcy i biedacy; do kraju nie miały wstępu.
Więc nieraz było ciężko, lecz dotąd odważnie walczył z losem i biedą. I jakoś nie tonął. Ceniono jego rozum i naukę, w Paryżu, tej stolicy świata, otrzymał miejsce profesora. Miał mówić cudzoziemcom o krajach słowiańskich, ich przeszłości, wielkich ludziach, wielkich dziełach.
Przemówił — i zachwycił, zdumiał i porwał słuchaczów. Olbrzymia sala tłumu pomieścić nie może: cisną się cudzoziemcy i rodacy, każdy chce słyszeć mistrza.
A on maluje słowem wspaniałe obrazy, maluje przeszłość słowiańskich narodów, opowiada ich dzieje, odsłania myśli, uczucia, cierpienia, cały świat nowy, nieznany powstaje przed oczyma widzów. I coraz więcej przybywa ciekawych. To nietylko studenci, ale głowy siwe, mundury urzędników i wojskowych, literaci, prawnicy, cała inteligencja gromadzi się tutaj, przybywają zdaleka cudzoziemcy.
Lecz Mickiewicz i na katedrze nie umiał zapomnieć, że jest »pielgrzymem polskim«, — jego dusza i serce nie umiały się oderwać od

tych pól, malowanych zbożem rozmaitem,
wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem

i coraz więcej zwracał się ku nim wyłącznie, powoływał wszystkich do poprawy, uszlachetnienia dusz swoich, a wtedy zapowiadał królestwo Boże na ziemi, pokój i szczęście wszystkich.
Nie o tem miał nauczać i wykładać, więc — otrzymał dymisję.
A wtedy zabrakło chleba jego dzieciom.

W cichym szwajcarskim domku, w małym pokoiku z widokiem na śnieżne Alpy i błękitne jezioro Leman, spotykamy drugiego wielkiego poetę, Juljusza Słowackiego. Zapatrzony w cudny krajobraz, marzy i tęskni, i pisze do matki pełne smutku listy.
— O droga matko, ubogi wyrobnik zarabia na życie i utrzymuje rodzinę, a ja nie mam na to, abyś przyjechała do mnie, abym mógł ręce twoje oblać łzami i u nóg twych wypłakać całą tęsknotę duszy.
Nie mam na to. Żyję z pieniędzy, które ty mi przyślesz, bo inaczej nie miałbym na suchy kawałek chleba. Wyprowadzam się z tego pokoiku, w którym przez lat parę było mi tak dobrze, bo nie mogę za niego tyle płacić. Poczciwa gospodyni oddałaby mi go za połowę ceny, ale przecież nie mogę krzywdzić kobiety.
Jak tam pięknie musi być u was!... Słońce za las zachodzi, i z pól wracają z pieśniami żniwiarze, z łąk skoszonych płynie woń siana, ty, matko droga, siedzisz na ganeczku i patrzysz na drogę, którą syn twój nie wróci nigdy...
A kiedy o tem myślę, żal mię zdejmuje niewypowiedziany, i oddałbym za jeden taki wieczór cichy na starym ganku z wami wszystkie piękności obczyzny i wszystkie smutne dni życia mojego.
I ucieka poeta-tułacz z nad błękitnego jeziora, spieszy do Ziemi Świętej, złożyć u grobu Chrystusa swe zbolałe i smutne serce. Lecz na okręcie ogarnia go większa tęsknota, i skarży się samemu Bogu:

Smutno mi, Boże! dla mnie na zachodzie
Rozlałeś tęczę blasków promienistą.
Przede mną gasisz w lazurowej wodzie
Gwiazdę ognistą.
Choć mi tak niebo ty złocisz i morze —
Smutno mi, Boże!

Tak smutno, że zamyka się w cichym klasztorze i w przecudnej powieści maluje swą duszę, uciekającą z ciała do ojczyzny, stąpającą jak anioł z opuszczonemi skrzydłami po błękitnej fali jeziora.
Może tak kiedyś wróci dusza... ale ciało do śmierci tułać się będzie, i spocznie pośród obcych, w samotnym, dalekim grobie...

W prastarym, wspaniałym Rzymie trzeci poeta, najmłodszy z wielkiej trójcy, Zygmunt Krasiński.
Temu nie braknie złota ani wygód, choć po bratersku dzieli się swoim dostatkiem z biedniejszymi, ale dusza jego smutna, bo patrzy na niedolę i nędzę współbraci.
A gorzej od ich nędzy boli go niezgoda, bolą krwawe hasła zemsty, nienawiści.
Chce im powiedzieć, że to pokusy szatana, a że poetą jest, więc tworzy dzieje szlachetnego, niezłomnego Greka, Irydjona, który kochał ojczyznę całą duszą, nienawidził Rzymu, jej pana i gnębiciela. Nienawidził i postanowił oddać życie, by pomścić krzywdy swojego narodu, obalić wieczne miasto, zburzyć jego mury, podeptać wielkość i potęgę.
Po to jedynie żyje. Wyrzeka się wszelkiego szczęścia, byle nasycić zemstę. A nie wie, że to szatan sieje mu w sercu te ziarna i cieszy się ich kwiatem, bo w moc jego oddają piękną i szlachetną duszę.
Już kusiciel wyciąga po nią chciwe szpony, już ją zagarnie jako własność swoją, ale w godzinie sądu anioł miłosierdzia wzywa litości Boga, bo Irydjon kochał ojczyznę, bo z miłości wypływały jego błędy: — Nie karz go, Panie, bo on kochał Grecję.
Ta wielka miłość ocala winnego. Szatan oddala się upokorzony, a Bóg za pokutę posyła Irydjona na ziemię powtórnie, ażeby kochał, cierpiał — i przebaczał.
»Zamieszkasz pośród nowych braci i po raz drugi ujrzysz miłość swoją konającą i umęczoną, — a jeśli wytrwasz, przebaczysz, a kochać nie przestaniesz, będziesz wolnym Synem Niebios«.
Miłość jedynie jest zbawieniem świata, więc Krasiński wzywa rodaków do jedności, do wyrzucenia z serca nienawiści: »jeden tylko, jeden cud: z szlachtą polską polski lud«. Nie jako wrogi, gotowe do walki, lecz jako bracia, dzieci jednej ziemi.
Do oskarżycieli, często lekkomyślnie potępiających przeszłość, której nie znają dobrze, woła z serdecznem oburzeniem:

»Ty nie szukaj w ojcach winy«!

bo któryż człowiek nigdy winy nie popełnił? Nad własnym pracuj duchem, abyś się stawał coraz doskonalszym, aż świat przyznać będzie zmuszony,

Że na ziemi być Polakiem —
To żyć Bosko i szlachetnie!


Gdzie jeszcze szukać wygnańców-tułaczy? Widzieliśmy ich wszędzie na Zachodzie, ale czyż tam jedynie płynęły te rzesze zbolałe i tęskniące

»do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych«?

Gdzie nie spotkać Polaka? W jakiej części świata?
Pod skwarem zwrotnikowym i w krainie lodów spoczywają ich kości, a prochy obce użyzniają ziemie...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Czasem jednakże powracają prochy.
Oto w tureckim Konstantynopolu tłum nieprzejrzany zaległ ulice i dachy, mimo chmurnego nieba i potoków deszczu, który spływa na ziemię niby łzy niebieskie.
To pogrzeb Mickiewicza. Tutaj umarł, lecz ciało jego tu nie spocznie: czarny karawan ciągnie para wołów, na nim trumna bez ozdób.
Tłum postępuje za nią: Polacy, Francuzi, Włosi, Grecy, Niemcy, Ormianie, Bułgarzy, Serbowie, Kroaci, Dalmaci, Bośniacy, Czarnogórcy — Turcy.
Poważnie, uroczyście brzmi marsz pogrzebowy, środkiem ulicy wojsko w dwóch szeregach, i ten orszak żałobny bez końca, bez końca.
Dokąd idą? — Do portu, skąd statek francuski zabierze ciało tymczasowo do Paryża, zanim spocznie w królewskich grobach na Wawelu w r. 1890.

Dla przyszłości.

W prastarym Poznaniu, stolicy Chrobrego, raz jeszcze rodzi się przyszłość, a nie ogniem i mieczem wywalczona, lecz budowana długą, mrówczą pracą.
Uczmy się i pracujmy — zaczynają mówić najszlachetniejsi obrońcy narodu. — Uczmy się i pracujmy, bo światło i praca zwycięży.
Niewszyscy temu wierzą, lecz skupia się do pracy garstka wytrwałych i cichych: uczmy, budujmy, wierzmy.
Potrzebują ogniska i wspólnego dachu, gdzieby ich każdy znalazł, gdzieby dla każdego było polskie schronienie, gdzieby się mógł dowiedzieć, co i jak ma czynić. I na poznańskim rynku rośnie z fundamentów gmach obszerny i mocno zbudowany: Bazar polski. To niby ta maleńka piędź ziemi nasza własna. Tu przyjezdny zatrzyma się u swoich, tu znajdzie polskie sklepy, tu mu Polak towar sprzeda, tu najłatwiej porozumie się ze swymi, tu jest u siebie. Tu wydatki jego nie idą w ręce obcych, lecz wspierają mrówczą pracę dla przyszłości.
Któż to wzniósł ten budynek? Myślą i sercem Polaka wzniósł go lekarz poznański, Karol Marcinkowski, człowiek cichy i niezamożny. Pieniądze dali inni: panowie wielkopolscy i ludzie ubodzy, każdy wedle możności, jakby właśnie na próbę, co wspólnemi siłami zrobić można.
Bazar to praca, lecz za co się uczyć? —
I o tem myśli Karol Marcinkowski. Przy pomocy możnych a szlachetnych ludzi zakłada Towarzystwo Pomocy Naukowej dla ubogich dzieci polskich. Ono da pomoc temu, kto uczyć się pragnie, setki, tysiące młodzieży korzystają z jego funduszów: droga do nauki i światła otwarta.
Z pośród ludzi, którzy przyczynili się do tego dzieła, wymienimy kobietę, Emilję Sczaniecką, ponieważ całe jej życie było pracą dla narodu.
Urodzona w pałacu, otoczona dostatkiem i miłością, nic nie wzięła dla siebie; w roku 1831, jako siostra miłosierdzia pielęgnowała rannych, potem wszystkie dochody dużego majątku oddawała na potrzeby kraju i rodaków: wspierała nieszczęśliwych wychodźców-pielgrzymów, kalekom dawała schronienie, dla włościan była matką, lecz najtroskliwszą opieką otaczała uczącą się młodzież, to niedojrzałe ziarno przyszłego narodu. Na to nie mogło nigdy zabraknąć pieniędzy, do niej w każdej potrzebie mógł zupełnie śmiało udać się Marcinkowski: oddałaby grosz ostatni.
Widok tej cichej pracy zaczyna pokrzepiać, garnie się do niej coraz więcej ludzi, coraz więcej wierzy w jej zdrowe owoce.
Ale niewszyscy. Ból i rozpacz burzą się na żółwią pracę, — z Paryża słychać groźny okrzyk: — krew i zemsta!
Zemsta? — to zbrodnia! — Nienawiść? — to straszna choroba.
Francuzi nienawiścią i krwią zdobyli wolność.
Krwią bratnią! opamiętajmy się, bracia!
A wtem okropna wieść i niespodziana: rzeź w Galicji, — chłopi rzucili się na panów, palą, mordują, jak niegdyś Tatarzy.
Tego nikt nie oczekiwał, nawet ci, co rzucali krwawe słowa. Przerażenie i zgroza ogarnęły wszystkie serca. Jak się to stało? Jak się to stać mogło?
Światła, nie noża ciemnym tłumom trzeba. Alboż wiedzą, co czynią? Za dwa grosze, za worek soli sprzedają głowę bliźniego i brata, — Judaszowe i Kainowe pieniądze. — Światła i chleba, a nie noży dla ciemnych tłumów.
Żałobny, straszny jęk rozległ się od gór do morza, i dalej jeszcze płynie, bo dalej biją polskie serca, a każde blednie z bólu na tę wieść okropną. Lecz —

krew spłynęła, — i znów ni śladu...
.............


Mogiły.

Cała ziemia nasza wielką jest mogiłą, grobem tysięcy pomarłych pokoleń, których prochy grunt dla nas użyźniły, a duch żywy w nas żyje wiarą i miłością.
I nasza polska ziemia cichym jest cmentarzem, mogiłą ojców i pradziadów naszych. Od lat tysiąca przeszło wiemy, że składają w niej kości swoje na pożytek wnukom, krwią i potem obleli każdą skibę, i stąd nasze prawo własności. Bo cóż bliższem i bardziej naszem od mogiły ojca?
To nas wiąże z tą ziemią w jedność nierozdzielną, to czyni jej synami, czcić i kochać każe, jak matkę.
Tu znajdujemy prochy rycerzy Chrobrego, wojowników Łokietka, krwawych ofiar i męczenników tatarskich, bohaterów z pod Grunwaldu, obrońców od Turka, Szweda, tu spoczywa Żółkiewski, Czarniecki, Sobieski, wszyscy szlachetni, których dziś imion nie znamy, chociaż oddali życie za swój naród, za jego wolność, sławę, potęgę i szczęście.
A wiele mogił znaczą stare krzyże.
Wśród lasu krzyż na wzgórzu — to mogiła. Kto pod nią spoczął? Spytaj starych sosen, co szumią nad nią dawne dzieje konarami i osypują grób zielenią igieł, — a pacierz zmów serdeczny, bo to bracia twoi.
Krzyż w polu, krzyż pod lasem, nad rzeką, przy drodze. Czasem pamięć go strzeże i zdobi kwiatami, czasem spróchniały pada i znika bez śladu, — wiatr białe kości z pod piasku odsłania; lecz i kości próchnieją, — a przecież nie giną: one tą ziemią, po której stąpamy, i tem powietrzem, którem oddychamy, zielenią łąk i lasów, barwą kwiatu, złotem zbóż naszych i purpurą sadów.
Na mogile żyjemy, z niej czerpiemy życie i w niej spoczniemy sami, w mogile ojców naszych. Więc niechże nas z nią łączy poczucie jedności, bo ta ziemia to my, i będziemy jej prochem i jej duchem, żyjącym w dzieciach i prawnukach naszych.

W szkole wiejskiej.

Dzień pogodny, słoneczny, ciepły. Niebo przejrzyste, jasne jak namiot błękitny, łąki takie zielone i kwieciste, zboża złote, lasy pachnące żywicą, a powietrze tchnące życiem i radością, a świat cały tak piękny, młody.
Bo to wiosna.
Wszystko ożyło, wszystko się weseli, kwitnie, podnosi do słońca, rozwija.
Szczęśliwa pora roku, i szczęśliwe dzieci, które mogą być wtedy na wsi.
W szkole wiejskiej ludno i gwarno. Izba duża, w ogrodzie, wszystkie okna szeroko otwarte, i gwar płynie ze środka radosny i młody.
Na tablicy zawieszono wielką mapę, i nauczyciel, młody, o twarzy wesołej, o spojrzeniu łagodnem i rozumnem, wskazuje długą laską rzeki, góry, miasta, a dzieciaki odpowiadają mu chórem, widocznie uszczęśliwione, że tyle rzeczy wiedzą!
Właśnie Stach teraz pokazuje Wisłę, tłumaczy, skąd wypływa, jakie wsie i miasta widzi na jej brzegach, którędy płynie, dokąd wreszcie wpada.
Cała szkoła zazdrości dziś Stachowi, i każdy chciałby choć słówko dorzucić, to też komu się uda, głos podnosi i daje poznać, że także coś umie.
— I takci ona płynie już z tysiąc lat — mówi Janek — a wody w niej nic nie ubywa, i wciąż ta sama Wisła, taka wielka!
— A przed tysiącem lat to jej nie było?
— O, była! — poprawiają dzieci chórem — kto tam wie, kiedy tu płynąć zaczęła, — i jest i będzie zawsze.
— To jak naród — dorzuca Pietrek — tyle ludzi codzień, co roku umiera, a naród wciąż ten sam, jak przed tysiącem lat, i nie ubyło go, ale przybywa.
— A wody w rzece czy także przybywa?
— Czasem przybywa — zawołała Mania — bo zalewa łąki i pola.
— A czy wiecie, dlaczego zalewa? — Bo o nią nie dbamy. Gdyby ludzie wysoko brzeg rzeki podnieśli, a zwęzili koryto, mniejby zajmowała miejsca, a byłaby głębsza, dogodniejsza dla statków, i czyściejszą miałaby wodę. O rzekę też dbać trzeba, jak o wszystko.
— Pewno! Dawniej się ludzie nie uczyli, to mało co widzieli, a teraz się uczymy, to będziemy jak ta rzeka: nie przewracać się po piasku, ale głęboko płynąć, silną falą.
— Tak, dzieci, płyńcie silną i głęboką falą, boście wy rzeka-naród, przyszłość nasza.








  1. Wyjątki z »Ody do młodości« Mickiewicza, napisanej w Kownie.
  2. Tak nazwał Mickiewicz wychodźców z kraju po 1831.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.