Król Piast/Tom I/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król Piast Tom I |
Podtytuł | (Michał książe Wiśniowiecki) |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Bracia Jeżyńscy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nieodstępnym towarzyszem młodego Paca, który często księcia Michała odwiedzał, był jego wieku, daleki i powinowaty, Zygmunt Kiełpsz, staréj litewskiéj rodziny potomek, sierota, miernego majątku. Ale wychowany starannie, bo go Pacowie ze swemi synami razem w domu i za granicą kształcili.
Kiełpsz miał wprawdzie parę wiosek w Olszmiańskiem, które puszczał dzierżawą, starczyło mu to na przyzwoite utrzymanie, ale obok Paców uchodził za ubogiego. Bardzo miłéj powierzchowności, paniczykowato wyglądający, po francuzku przebrany, wesół, śmiały, żywy, Zygmunt miał dosyć szczęścia między ludźmi, a szczególniéj opiekowała się nim troskliwie pani Kanclerzyna.
Łaski téj pani miały naówczas wielkie znaczenie. Niegdyś zachwycająca urodą i wdziękami, Klara Eugenja de Mailly, daleka krewna Marji Ludwiki, powinowata Kondeuszowi, znakomitego rodu — teraz już trzydziesto kilko letnia, ale jeszcze piękna a nadewszystko za piękną uchodzić pragnąca, nie mogła rywalizować ze swą przyjaciółką Hetmanową Sobieską ani świeżością, ani blaskiem, ale powagą i wziętością w niczem jéj nie ustępowała.
Kiełpsz miał naówczas lat dwadzieścia i Kanclerzyna obchodziła się z nim jak z wyrostkiem, ale zazdroszczono mu téj opieki. Zygmuś zresztą miał łaski u wszystkich i starał się wkupić w nie, będąc uprzejmym dla każdego.
Młody Pac przybrał go sobie za przyjaciela a razem sługę, bo Kiełpsz słuchał jego skinienia, ułatwiał mu, pośredniczył — i rzadko ich widywano osobno, tak że spotykając pojedyńczo, natychmiast się o drugiego dopytywano. Zawisłość tę swoją od Paców Kiełpsz zrobił jako rzecz naturalną, wypływającą z położenia, o wyswobodzenie z niéj nie dobijając, młody, wrażliwy, bywając często w domu Wiśniowieckich, Zygmunt spotykał zawsze Helę, a składało się tak, że ona go zabawiała i on się nią zajmować musiał.
Piękność, a nadewszystko rozum i właściwy jéj wdzięk, który nieodejmując młodości, nadawał rzadko w tym wieku powagę Zebrzydowskiéj, powoli młodego Kiełpsza rozmarzyły i zachwyciły.
Zakochał się w niéj szalenie. Miłość ta długo pozostała niepostrzeżoną, on sam się może do niéj przed sobą nie przyznawał — ale z każdym dniem rosła i naostatek stała widoczną. Pac zaczął Helą prześladować przyjaciela.
Było to uczucie — bez przyszłości i bez nadziei. Najprzód Hela, mimo grzeczności dla Kiełpsza, okazywała się obojętną, potem wiadomem było, że ona nie miała majątku, a Zygmunt był bardzo miernego. Pacowie chcieli go, obyczajem w wielkich rodzinach bardzo pospolitym, ożenić z jaką bogatą, niemłodą wdową, któraby mu wniosła zamożność do domu. Nie mogło więc być mowy o Zebrzydowskiéj, nie mającéj nic oprócz opieki ks. Gryzeldy, która sama cierpiała prawie niedostatek.
Wszystko to i on sam sobie i Pac mu ciągle powtarzał, a niemniéj Zygmunt upierał się, rozmiłowując coraz mocniéj w wychowance ks. Gryzeldy.
Zdradzające się atencje młodego chłopaka, Hela przyjmowała z widocznym frasunkiem i zakłopotaniem. Była dla niego chłodną, a strzegła się najmocniéj, aby grzeczności nawet fałszywie sobie nie tłómaczył.
Nadskakiwania Kiełpsza nie uszły i oczów księżnéj Gryzeldy, która o swą wychowankę spokojną była, ale radaby ją była widzieć — szczęśliwą może inaczéj — a nadewszystko się z nią nie rozłączać.
Naostatek i ks. Michał dostrzegł, że Zygmunt się zalecał, wesoło winszując tego Heli, która się rozgniewała.
— Przepraszam cię, moja kochana Helo — odparł ks. Michał — niema się za co srożyć na mnie. — Kiełpsz jest bardzo dobrym, miłym, zacnym chłopakiem i nikomu zaloty jego nie czynią krzywdy.
— Ale niegodzi się grzeczności młodego kawalera zwać zalotami — odparła Hela, bo ani ja jestem do zalotów, ani on o nich nie myśli.
— Dla czegożby on w ślicznéj mojéj Heli nie miał się zakochać po uszy? — żartował kuzyn — ja to znajduję tak naturalnem, że gdyby widując cię nie kochał się, posądziłbym go o ślepotę...
— Nie wiesz, jaką mi tem przykrość czynisz — przerwała Zebrzydowska — obracając w żart... to, co dla mnie jest bardzo smutnem. Ja, nikomu żadnego nie zazdroszczę losu, alebym pragnęła, aby mnie ludzie nie narzucali tego, który moim być nie może. Stworzoną jestem na cichą sługę i pomocnicę, na to czem jestem przy twéj matce... więcéj nic nie pragnę. Do świata niemam ani tych przymiotów, jakich on wymaga od swoich, ani mnie on nęci. Jestem szczęśliwą... bez zalotów, bez marzeń o małżeństwie. Cóżbym ja komu przynieść mogła?...
— Jużciż przecie kiedyś zamąż wyjść musisz? — zawołał.
— Nigdy — mówiła Hela.
— I Kiełpsz ci się niepodoba? — pytał książe.
— Owszem, jest bardzo miły i może bardzo dobry chłopak, gdy wy wszyscy za nim świadczycie — mówiła Zebrzydowska — ale w nim rozmiłować się nie myślę, a jego grzeczności dla mnie wielce mi ciężą.
Książe Michał trzymał stronę zakochanego, dowodził, że należał do bardzo dobréj rodziny, że nie był tak ubogim, jak utrzymywano, a rachować mógł na spadki, na protekcję wszechmogących na Litwie Paców i na krescytywę.
— Cóż mnie to wszystko obchodzi, kiedy ja ani za niego, ani za nikogo zamąż iść nie myślę — odpowiadała Hela.
— Ale dla czego?
— Nie mam powołania do tego stanu — mówiła Hela, spuszczając oczy. — Czyżbyście się mnie pozbyć chcieli?...
Ks. Michał porwał się zagniewany.
— Mnie o twoje szczęście chodzi — zawołał z gorącością, którą rzadko okazywał — bo nic w świecie przykrzejszemby być nie mogło, nad rozstanie się z tobą. Nie pojmuję życia bez ciebie...
Hela miała oczy spuszczone.
— Nie szukajże dla mnie także innego szczęścia nad to, jakie ja mam dziś i chcę jaknajdłużéj się niem cieszyć...
— Tak, moja Helo — ciszéj rzekł książę — ale przyszłość?...
— Przyszłość — odparło dziewczę — wiem co myślisz. Ty możesz się, a raczéj musisz ożenić, ale twoja żona pozwoli przecież, abym ja jéj służyła wiernie, jak twéj matce. Ja więcéj nic nie wymagam, tylko nie odłączać się od was. Od dzieciństwa przywykłam do tego domu i innego mieć nie chcę, a bardzo skromnym w nim kątkiem się zaspokoję.
Z uczuciem pochwycił ks. Michał rękę wyrywającą się Heli i okrył ją pocałunkami.
— A! ten świat, te jego wymagania, obowiązki względem imienia i rodziny, wszystko to, co człowieka czyni niewolnikiem — jak to są rzeczy smutne i wstrętne. Czemu się od tego uwolnić nie można, gdy kto niema ambicij, a od losu dla siebie nie pragnie niewiele[1]?...
— Nie zapominajcie — poczęła Hela — że kobieta może się wyrzec wszelkiéj ambicij i samoistności, a mężczyzna nie, bo jest głową rodziny...
— Dajmy temu pokój — niecierpliwie dorzucił ks. Michał — poco przewidywaniami zatruwać sobie chwilę obecną! Będzie co będzie. Gotówbym moje szczęście twojemu poświęcić... i dlatego łapię Kiełpsza, gdzie mogę, ale w istocie wszystkichbym prędzéj porozpędzał co nam cię odebrać grożą.
Chociaż sam tak na próbę, czy naprawdę protegował Kiełpsza, książe Michał, gdy ten więcéj nadskakującym, natarczywszym się okazywał — chmurzył się tak, że go można było o zazdrość posądzić.
Nie mógł nic zarzucić panu Zygmuntowi, ale szukał w nim jakichś śmiesznostek. Znajdował, że niemiał smaku w ubraniu, że zanadto się trzpiotał, że zbyt zależnym wisiał przy Pacach.
Wszystko to przynosił Heli, która uśmiechając się, odpowiadała:
— A przecież zalecałeś mi go?
— Bo ma też i dobre strony, ale właśnie dlatego, że go upatrzyłem dla ciebie, radbym mu wszystkie przyswoić doskonałości.
Rzadko którego dnia nie wspomniał o Kiełpszu, a ta usta mu zamykała.
— Ale dajże mi z nim pokój.
Księżna Gryzelda, którą los wychowanki wielce obchodził, dopatrzywszy się zalecanek Zygmunta, mocno się nim zajęła. Postarała się zebrać wiadomości o rodzinie, stosunkach, majątku i znajdowała, że dla Heli nie byłby — do odrzucenia.
— Hela, zwierzała się synowi, pewno więcéj warta, imie Zebrzydowskich samo wiele znaczy — a jéj przymioty tysiąc razy więcéj jeszcze, ale kto się pozna na téj stokrotce ukrytéj w trawie, która główki nad nią podnieść nie chce? Skarb to jest ta dziewczyna — niestety! ludzie się na nim nie poznają!!
Ks. Michał na zwierzenia odpowiadał tem co słyszał od kuzynki, że ona ani za mąż, ani z ich domu wychodzić sobie nie życzyła.
— Nie racja to, abyśmy my się nie starali o to, co jéj przyszłość zapewnić może — mówiła ks. Gryzelda. — Ja nie jestem długowieczną. Cóż potem? Przy tobie pozostać nie może, chyba gdybyś się ożenił... a narzucać jéj żonie twéj niepodobna, jeśli się sama na niéj nie pozna. Musiemy przecie wyszukać jéj męża. Do klasztoru, pomimo zamiłowania spokoju i pobożności powołania nie ma. Ja oddawna staram się i powoli dla niéj gromadzę wyprawę...
Rozmowy podobne powtarzały się często, a Kiełpsz tymczasem nie zrażony okazywanym mu chłodem, coraz się większą zapalał namiętnością.
Doszło to do tego, że się nie powstrzymał i przed opiekunką Pacową, która Zebrzydowskiéj nie znała prawie, wychwalać ją zaczął. Obudziło to do tego stopnia ciekawość kanclerzynéj, że — rzadko odwiedzając ks. Gryzeldę, dwa razy umyślnie pojechała do niéj, aby się lepiéj Heli przypatrzeć. Umiała ją wciągnąć w rozmowę, wybadać i wprawnem okiem kobiety na wielkim wychowanéj dworze oceniła ją jak zasługiwała...
— Ma w sobie wszystko, co by z niéj mogło bardzo znakomitą uczynić panią — ale uboga — bez rodziny — trudno aby w towarzystwie dobiła się należnego stanowiska...
Nie dziwuję się Zygmusiowi, że mu głowę zawróciła — choć ani on dla niéj, ani ona dla niego. Kiełpszowi potrzeba majątku, jéj także... ubodzy musieli by się na wsi zakopać... Nie każdy znajdzie Władysława jak Kazanowscy. Myśmy dla Zygmusia wiele uczynić gotowi, ale mu fortuny dać nie możemy. Kto ma dziś dosyć?
Kanclerzyna usiłowała wybić z głowy protegowanemu Helę. — Biedny chłopak milczał, było to nad jego siły. Szukał wszelkich możliwych środków, aby się dostać do dworku Wiśniowieckich i choćby spojrzeć na Helę. Pac doszedł, że się stał nawet z tego powodu pobożnym, bo wyśledził w którym kościele ks. Gryzelda z wychowanką bywały i łapał je u kropielnicy, przy wyjściu, a potem odprowadzał na Miodową.
Widząc go za każdym razem rumieniła się Hela, często go zbywała milczeniem upartem — ale to go nie zrażało. Przeciwnie ks. Gryzelda, która rachowała na protekcją Paców, na opiekę kanclerzynéj, a nic dla Heli lepszego nie widziała, starała się Kiełpsza pociągnąć, ośmielić, zapraszała go, dawała małe polecenia.
Kiełpsz, który jéj był niewymownie wdzięcznym, korzystał chciwie z uprzejmości ks. Gryzeldy. Wykradał się z odwiedzinami, siadał i przesiadywał przy krosienkach Heli i stoliczku staruszki, przynosił nowiny i skrypta, słowem nie wahał się okazywać, że konkurował o łaski panny.
Ale im on się stawał natarczywszym, tem Zebrzydowska zimniejszą się być starała. — Ostrożnie napomykała księżnie, że — możeby nie należało tak często przyjmować Kiełpsza.
— Cóż ci to szkodzi! — odpowiadała uśmiechając się staruszka — ja go dla siebie nie dla ciebie zapraszam, bywa tylko przy mnie... Nie zaleca się tak, aby ci to mogło czynić ujmę... Ja go bardzo lubię i dziwię, że ty ocenić nie umiesz...
— Ale, mamuńciu — przyklękając przed staruszką mówiła Hela — ja mu oddaję sprawiedliwość — jest z młodzieży może najprzystojniejszym — po księciu Michale, ma tylko tę wadę, że się chce zalecać, ja tego nie lubię.
Księżna Gryzelda za każdym razem kończyła rozmowę długim wywodem konieczności zabezpieczenia się na przyszłość.
— Moje dziecko — mówiła — gdy się znajdzie człowiek zacny, uczciwy, który się gorąco przywiąże, nie potrzeba go zrażać. O ludzi nie łatwo... Choćbyś nie miała serca do niego — trzeba się przyzwyczajać.. oswajać... przywiązanie się znajdzie... a ja dla ciebie życzę całem sercem Kiełpsza...
— Ale ja wcale za mąż wychodzić nie myślę — powtarzała Zebrzydowska.
— To dziwactwo — mówiła żałująca ją ks. Gryzelda — za mąż iść jest przeznaczeniem naszem! Choćbyś nie chciała, musisz... Klasztor ci się też nie uśmiecha...
— Ah! — kończyła Hela — z dwojga złego jużbym wolała prawie klasztor, niż zamążpójście przeciw sercu i przeciw woli.
Świadek tego oporu, w końcu i ks. Michał przed matką brał stronę kuzynki.
— Jeżeli się jéj Kiełpsz nie podoba — mówił — i za mąż iść nie chce! pocóż ją zmuszać?
— Nie zmuszam jéj — tłomaczyła się stara księżna — ale... zostaw to mnie.
Miała pobudkę do tego wielką troskliwa matka, że tak uporczywie Helę nawracała. Oka jéj nie uszło to, o czem ani Hela ani ks. Michał sami nie wiedzieli, do czego się nie przyznawali przed sobą. Ks. Gryzelda widziała rodzącą się miłość syna dla wychowanki i jéj uczucie dla niego. Napełniało ją to obawą; nie lękała się żadnego ze strony obojga zapomnienia się, ks. Michał był statecznym, pobożnym i surowych obyczajów młodzieńcem; Hela dziewczęciem zbyt panującem nad sobą, aby im groziło niebezpieczeństwo, ale coraz bardziéj przywiązując się, nawykając do siebie — mogli w końcu dojść do tego przekonania, że bez siebie żyć im niepodobna — a Michał mógł zapragnąć się z nią ożenić.
Naówczas cała przyszłość jego byłaby złamaną — wszystkie nadzieje matki w niwecz by się obróciły. Marzyła dla niego jakąś Zasławską księżniczkę, Lubomirską lub dziedziczkę ogromnych włości...
W ten tylko sposób dawny splendor domu mógł się podźwignąć.
Wmawiała to często ks. Michałowi, który słuchał milczący, ale wcale się nie przejmując.
Widząc jak te dwie drogie jéj istoty, kochały się, jak dla siebie zdawały się stworzone, jak Hela doskonale sobą dopełniała to, czego Michałowi brakło, matka smuciła się, iż los skazywał ich na rozłąkę — lecz teraz ona była głową rodziny, a nie mogła poświęcić jéj dla szczęścia jedynaka... Wiśniowieckich imie i ród wymagały ofiary...
Wprzódy może niż które z nich uczuło, że braterskie ich przywiązanie, wcale inny przybiera charakter, nim ręka Heli zadrżała dotknięta przez Michała, nim wejrzenie jéj sięgnęło mu do głębi duszy — matka przewidziała tę nieuchronną ostateczność.
Jedynym środkiem zdawało się jéj wydanie za mąż wychowanki, a nikt się nie nastręczał oprócz Kiełpsza...
Musiała mu więc być pomocą.
Ks. Michał miał nawet zbytnią tę troskliwość za złe matce.
Przyjmowany bardzo mile przez ks. Gryzeldę, pod pozorem, iż nowiny elekcyjne przynosi, pan Zygmunt codzień już zachodził do księżnéj... Gdy z okopów nie było nic nowego do ofiarowania, ratował się Kiełpsz powtarzaniem tego co słyszał u kanclerzynéj.
Zbierało się na wezwanie posłów od kandydatów, a pierwszym miał być Kondeuszowy, gdy zrana wpadł Kiełpsz, zastając jeszcze ks. Michała przy śniadaniu, któremu matka i Hela asystowały tylko. Kawa wprawdzie znaną już była naówczas i jako osobliwość przywożono ją ze wschodu, gotowano, podawano, ale się w niéj nikt nie kochał, a mężczyźni pili winną polewkę, piwo grzane albo jedli coś posilniejszego. Ks. Michał, który lubił jeść, właśnie był dwie miski opróżnił, gdy Zygmunt się zjawił na progu, z twarzą mocno ożywioną, zmęczony i zadychany.
— Przybiegam tylko na chwilę — zawołał — aby oznajmić, że w okopach jakaś się na dziś gotuje burza... Książe Michał pewnie zechce być na stanowisku, ja także. Potrzeba pospieszyć, bo rozprawa dziś szlachty z senatorami będzie żywą i stanowczą.
— Zkądże o tem wnosicie? — zapytała ks. Gryzelda.
— Mam świeżuteńką wiadomość od okopów — mówił Kiełpsz — przez Gintowta, który wprost ztamtąd przybył, aby dać znać Radziwiłłom... Szlachta kilku województw formalny zdaje się gotować rokosz. Kupy się gromadzą, szopa otoczona, burza wre. — Wszyscy mówią, że to wymierzone przeciwko Kondeuszowi.
— Przez kogo? — wtrąciła księżna.
— Bóg wie, bo tego zrozumieć nie można, do wieczora szala się przechyli i zagadka rozwiąże.
W téj chwili wchodzący książe Michał, który już na koń siadać był gotów, nie dał się nawet zbliżyć Zygmuntowi do Heli. — Potrzeba było w czwał pospieszać na pole pod Wolę, aby być świadkami tego co się tam odbyć miało.
Całując w głowę syna matka nieznacznie krzyżyk mu zakreśliła nad czołem, młodzi panowie pożegnali się i wybiegli w ulicę, spiesząc ku Woli...
Na gościńcu nie widać już było ani kolas pańskich, ani pocztów, ani opóźnionéj szlachty z miasta do okopów pospieszającéj — wszyscy już na miejscu być musieli.
W dość znacznéj odległości od szopy i okopu, ks. Michał usłyszał wrzawę i huczenie tłumów, z pośrodka którego krzyki się piskliwe wyrywały niekiedy. — Gdy się zbliżyli, widok jaki się ich oczom stawił, nie dozwalał wątpić, że tu jakaś katastrofa się gotowała.
Szopa stała oblężona niepoliczonym szlachty tłumem, tak rozgorączkowanym, jak gdyby tuż na szablach miał roznieść osaczonych senatorów.
Ks. Michałowi i Kiełpszowi już by się bliżéj szopy nie dało pewnie docisnąć, gdyby się nie trafił na drodze Gorzeński znajomy księciu, który dopomógł mu tak dzielnie, iż konie oddawszy sługom, — za nim się przedzierając dotarli aż do słupów, i mogli wejrzeć do środka. Tu potrzeba było całych sił młodych ludzi, aby się oprzeć naciskowi fali téj ruchoméj, która gdzie niegdzie tak szopę oblegała, że słupy jéj trzeszczały.
Zewnątrz i wewnątrz — było na co patrzeć... Przy stole ogromnym, na krzesłach i ławach, mając w pośrodku siebie bladego jak trup Prymasa, siedzieli potrwożeni senatorowie i biskupi... Na twarzach ich malował się przestrach niewysłowiony. Prażmowski drżącemi rękami ocierał pot z czoła, inni szeptali niespokojni — oczyma rzucając ku żywym ścianom otaczającym. Nie było prawie jednego z nich, który by téj burzy jak orkan strasznéj śmiał stawić czoło... Nie wrzawa ale ryk dziki rozlegał się nieustannemi wybuchy, wśród których trudno było głosy pochwycić. Szczęk szabel podobywanych z pochew, któremi nad głowami wywijając szlachta ciągle uderzała... był jakby towarzyszeniem muzyki do téj pieśni szalonéj.
Z senatorów żaden nie mógł przyjść do słowa; podnosili się śmielsi prosząc o głos, zahukiwano ich wrzaskiem.
Oswoiwszy się dopiero z tą wrzawą, ks. Michał mógł pojedyncze wykrzyki zrozumieć...
— Precz z Kondeuszem! precz z przekupionemi!
Jeden z biskupów powstał, ręce rozpostarł, podniósł je ku niebu — ale nieubłagał milczenia — powórzono.
— Precz z Kondeuszem!
Ekskludować Kondeusza! Precz z Judaszami! precz ze zdrajcami!
Gdy prośby senatorów nic nie mogły na rozwścieczonym tłumie, szlachta po za szopą zebrana, sykać zaczęła sama, domagając się milczenia, które nie rychło, powoli... zaczęło się od uśmierzenia bliżéj stojących i poszło potem w głąb tłumów... Szmer tylko głuchy i szczęk szabel nieustawał... W tem po za szopą, na rękach podniesiono barczystego mężczyznę, a ten pomimo wielce niewygodnego na rękach panów braci umieszczenia, rozpoczął mowę.
— Jawnem to jest — nikt się z tem nie kryje, wszyscy wiedzą, że Kondeusz ludzi i głosy zakupił... Stała się zdrada i świętokradzkie przysiąg złamanie... Ojcowie to ojczyzny dopuścili się simonji... — sprzedali sumienia... Kondeusz co ich kupił nie może być królem naszym. Pocznie się to panowanie od frymarku, skończy na zdradzie i sprzedaniu ojczyzny.
Precz z Kondeuszem, ekskludować Kondeusza!!
Senatorowie siedzieli niemi. Ze szlachtą do tego stopnia rozszalałą nie było już sposobu ani traktować, ani ją chcieć uspokoić, ni przekonać.
Nikt prawie nie czuł się tu czystym w sumieniu, a z wyjątkiem niewielu twarzy, z których jeszcze duma i gniew buchały, reszta wybladła i zmieniona zdawała się błagać o miłosierdzie.
Prymas drżał tak widocznie, słabł, oglądał się z taką trwogą ku tym brzękającym szablom, jak gdyby nadeszła ostatnia godzina.
W téj chwili jednego szalonego wybryku tylko potrzeba było może, aby się krew polała i szopa napełniła trupami. Tłum się upajał swoją potęgą, mruczał, groził, miotał — czuł silnym i nie myślał ustąpić, żadne błaganie nie mogło go zmusić do milczenia.
Pomimo wojskowéj straży, która u wejścia do szopy strzegła, deputacja szlachty wparła się do środka.
Sami tworząc tych wysłańców mogły spotęgować trwogę, byli to ludzie zrozpaczeni, niepamiętni na nic, szli ku starcom i ojcom duchownym na pół zmartwiałym na krzesłach jak ludzie co prawo dyktować mieli.
Najmniejszéj oznaki względności i poszanowania dla dostojeństw nie okazywał z nich żaden. Czuli się wysłańcami téj siły pięści, która nie szanuje nic, a wszystko gruchocze.
— Precz z Kondeuszem! precz z Kondeuszem! poczęli krzyczeć wysłani, z których jeden się zuchwale przybliżył i stanął nad Prymasem, tak że starzec poczuł oddech jego piekący na sobie.
Prażmowski się odwrócił do niego.
— Na Boga! dzieci moje! co czynicie! jęknął głosem osłabłym.
— Niema tu dzieci, jest naród który przychodzi się upomnieć o poszanowanie przysiąg i prawa, i woła wam, domaga się, nakazuje.
— Precz z Kondeuszem.
To mówiąc — gdy mu ogromny chór zawtórował — dokończył palcem wskazując na arkusz papieru leżący na stole.
— Ekskluzja Kondeusza.
Struchleni Senatorowie milczeli, Prymas drżał i dygotał jak w febrze, chwytał rękami suknię ku sobie, oczyma rzucał błagając litości — a nie miłosierne — precz z Kondeuszem, wrzało nad nim.
Prażmowski chciał zwlec rachując na to że późniéj usposobienie to się zmienić może, iż się burza zażegna, spoglądał więc na swych pomocników i filary Kondeuszowego stronnictwa, na kanclerza Paca, Sobieskiego, Morsztyna, ale żaden z nich nie dawał znaku najmniejszego — nadziei.
Pac dumnie spoglądał zagryzłszy wargi na dach szopy i belki, Sobieski stał wąsa kręcąc z czołem pofałdowanem, Morsztyn zdawał się sam z siebie i ze wszystkich urągać. Niebyło środka — uledz musiano.
Szlachcic sięgnął po papier i podsunął przypadkiem siedzącemu blizko Biskupowi chełmińskiemu Olszowskiemu.
— Proszą pisać ekskluzję Kondeusza, krzyknął zuchwale, a nie to my ją szablami pisać będziemy i nie atramentem... ale krwią.
Olszowski natychmiast wziął się do pióra — tem swobodniéj że do Kondeuszowych nie należał. Szlachcic za nim stojąc oczyma po papierze chodził za piórem, każde słowo śledząc — aż do końca. Niedając nawet zaschnąć inkaustowi porwał arkusz i poniósł go, rzucając przed Prymasa.
— Podpisujcie! zawołał nakazująco.
Prażmowski się nie namyślał już, szło mu teraz tylko o wyrwanie się ze szpon szlachty, środków przeciwko temu gwałtownie obiecywał sobie szukać późniéj. Salwował życie, choć mu się ręka tak trzęsła, że trudno nią było nakreślić nawet tych liter kilka, podpisał się — a pismo poszło od niego do panów kanclerzy, którzy milcząc musieli iść za przykładem Prymasa. Wszyscy też oni to co on myśleli. — Byle się z okopów wydobyć. — Znajdziemy środek aby tę exkluzję uczynić nieważną — w krótce cisnąć się zaczęli Senatorowie i wyprzedzać, aby co prędzéj z pod szopy uwolnić — chociaż wyjść z niéj teraz jeszcze nikt by był nie mógł, taka ciżba zbita usiana, stała do koła.
Akt napisany okrył się podpisami, Prymas wstał szukając oczyma Krucyfera, kapelana dworu, ale do tych tłum się dostać nie dozwalał.
Tymczasem szlachcic z pod szopy z arkuszem wyszedłszy, nad głową go unosząc — krzyknął do stojących braci.
— Kondeusz ekskludowany!
Ogromny okrzyk radości powitał to zwycięztwo tysiąców, Senatorowie w szopie stali zamknięci jeszcze, niemogąc się wydobyć. Lękali się mówić i naradzać aby nie ściągnąć oczów. Prymas który był blady i trząsł się przed chwilą, odzyskiwał nieco ducha burząc się gniewem. Krew biła mu do głowy.
Upokorzonym czuł siebie i godność swą prymacjalną! On! vice-rex! zmuszony przez oszarpaną gawiedź do zadania kłamu, do potępienia samego siebie. Na innych twarzach wyraz ten złości mniéj był widoczny, ale całe koło czuło i wiedziało jedno — to że szlachta je zwyciężyła i zuchwała teraz skorzysta pewnie z tryumfu.
Nie rychło dworzanom Prymasa i wojskowym Hetmana, udało się z głównego wyjścia szopy rozdzielić ciżbę — i panom swobodną utorować drogę. Lecz w porównaniu z tem jak przybywali — co za zmiana!! Było to coś jak sen, któremu się wierzyć nie chciało. Zrana Kondeusz był pewnym tronu — teraz — wszystko przepadło... Szeptali między sobą senatorowie.
— To sprawa Lotaryngskiego, to ten lis układny Chavagnac.
Drudzy posądzali neuburgskiego, inni składali to na jakąś piekielną kabałę. Sobieski pogrążony był w myślach jakby gmach cały złudzeń runął na niego i przywalił go.
Gniewy panów musiało to zwiększać że naokoło szopy panowała radość, okrzyki, śmiechy, które paliły nieszczęśliwych. Chęć zemsty rodziła się w sercach przeciwko szlachcie.
Prymas ile razy mówić zaczął, plątały mu się wyrazy, jąkał, nic nie kończył ze wzruszenia.
Siadano do kolebek, na konie, jakby dla towarzyszenia pogrzebowi. Prażmowski kazał swoją kolebkę firankami zapuścić dokoła, aby jego nikt i on nikogo nie oglądał.
Wieść o ekskluzij błyskawicą z pod okopów poleciała do Warszawy, a po drodze obiła się o pawilon kanclerzynéj — ale Pacowa krzyknęła z oburzeniem.
— C’est un mensonge infame!
Hetmanowa łamała ręce.
Drugi i trzeci, z przejeżdżających gdy potwierdzili wieść pierwszą, Pacowa wpadła w rodzaj szału. Musiano ją trzeźwić, uspakajać kroplami, a że Chavagnac przypadkiem się znajdował tam właśnie, na niego spadły gromy.
Poprzysiągł że o niczem nie wiedział.
Oczekiwano Hetmana i Kanclerza, aby się od nich o czemś więcéj dowiedzieć. Nadjeżdżał pierwszy Sobieski i choć z posępną twarzą zsiadł z konia nie okazując po sobie zbytniéj rozpaczy. Miał już czas wiele rozważyć.
— Ale cóż się to dzieje? ale to nie do wiary, ale jakżeście pozwolić mogli na to?
Kanclerz i Sobieski długo szli milczący, chcąc zapewne oba wyręczyć się sobą.
Pac wybuchnął na ostatek.
— Nikczemna, podła intryga! wszystko było ukartowane! Rozbój na gładkiéj drodze. Prymas stracił przytomność, on zgubił wszystko. Mógł się oprzeć. Zląkł się takich szabel brzęku. Przecież szlachta by arcybiskupa nie tknęła! On! on! niepojętym światem zgubił sprawę i nas.
— Więc się do szabel rwano! — krzyknęła Pacowa.
— Ba! ba! — rzekł Kanclerz — mieliśmy ich tysiące nad głowami dobytych, a zbój ks. Olszowskiemu do ucha wrzeszczał: pisz, bo my szablami pisać zaczniemy i nie inkaustem, ale krwią.
Kobiety oczy sobie pozakrywały.
Hetman milczał zbliżywszy się do żony, na którą patrzał z politowaniem.
— Prymas — rzekł poczekawszy nieco — zląkł się, co prawda, ale dziwować się nie można, bo my, co znamy związki wojskowe i ich zuchwalstwa — wiemy, co może taki tłum gdy się upoi! Nie są to żarty.
Szlachcic dobry i miękki jak wosk, gdy w domu siedzi, ale w polu i w kupie... wolałbym z niedźwiedziem i dzikiem mieć do czynienia.
Chavagnac, który napadnięty zmięszał się i zaraz potem dla informacji odjechał, nie przeszkadzał mówić otwarcie. Zaczęto więc badać przyczyny tego rozjątrzenia, przypisując wszystko Lotaryngskiemu, ale i Neuburgskiego z Cesarzem można było posądzać.
Z całego towarzystwa znajdującego się u Kanclerzynéj, nikt nie myślał głosować za Neuburgskim. Z musu zwracano się ku ks. Lotaryngskiemu, roztrząsając już jak się z nim mogły składać sprawy rzcczypospolitej.
Stronnictwu Kondeusza pozostawało oprócz tego zadanie trudne, wytłumaczenia się, uniewinnienia. Katastrofa przychodziła tak niespodziewanie, tak dziwnie, iż wczoraj jeszcze wysyłano kurjerów z zapewnieniami o wyborze niezawodnym — dziś zaś musiano oznajmić że nagle runęła ta budowa, nad którą Marja Ludwika pracowała, którą pomagał wznosić Jan Kaźmirz, a wysypano na nią krocie.
Zaufanie, jakie przewódcy stronnictwa francuzkiego mieli u tamtejszego dworu, musiało runąć. Sobiescy, którzy budowali niemal przyszłość swą całą na spodziewanych łaskach, Marja Kaźmira, która dla swéj rodziny potrzebowała tam opieki, była w rozpaczy. Kazała zaraz zachodzić karecie i chora odjeżdżała do miasta. Wrażenie wypadku było niezmierne, ale ci, co na elekcję nastawali, aby na niéj coś zyskać, nie potrzebowali długiego czasu do namysłu i tegoż wieczoru byli już u Chavagnaca, który odżywiony nadzieją, rozweselony, przyjmował nieustannie napływających gości.
Przypomniał on owego szlachcica, o którym nikomu nie wspominał i w duchu powiedział sobie że w Polsce ani ludzi ocenić, ani zrozumieć nic obcemu nie było podobna.
Szlachcic więc dotrzymał słowa! Intrygę całą przypisano naturalnie Chavagnacowi, a nadto mu to pochlebiało aby się wypierał zbytecznie.
Teraz z kolei wybór Lotaryngskiego zdawał się pewnym i potajemny kurjer pobiegł z tem do Wiednia nocą.
Chociaż i Neuburgski coś na tem zyskiwał, o szczebel stając wyżej, nie łudził się nikt jego wyborem. Jedni Radziwiłłowie z częścią Litwy gotowali się dać mu głosy.
Wszędzie pogłoska o upadku Kondeusza uczyniła wrażenie ogromne. Ale każdy to inaczéj tłumaczył.
Ks. Michał, który w czasie burzy znajdował się ze szlachtą Sandomierską po za szopą, świadkiem był niemym i biernym tego dramatu, który w nim niesmak obudził.
Przetrwał cały ten zamęt, stojąc razem z Kiełpszem na koniu, nie mięszając się do niczego, dotrwał do końca, a potem apatycznie dość zawrócił się do domu. Kiełpszowi chwilami krew szlachecka w żyłach kipiała, lecz umiał się trzymać na wodzy. Późniéj gdy zobaczył Kanclerza, który szedł jak z krzyża zdjęty, żal mu się go zrobiło. Pod miastem rozstali się z ks. Michałem, który wróciwszy do matki, znalazł ją jeszcze zupełnie nieświadomą wypadku, a gdy opowiadać zaczął, sądziła zrazu że z niéj żartuje.
Nawet w zimowym opisie ks. Michała wypadki dnia tego groźnemi się wydawały, a ks. Fantoni, który zjawił się tu wkrótce — nie wahał się z dnia tego wyciągać na następne wnioski najgroźniejsze.
— Teraz już nic a nic przewidzieć nie można — mówił Kustosz — szlachta zwycięzka nie da sobie narzucić nikogo, wybierze po swéj myśli i może panom na przekorę zrobić wybór najdziwaczniejszy.
Wszyscy ręczą już za Lotaryngskiego, a ja czuję że umyślnie go pominą. Gotowi wybrać Polanowskiego.
Na zapytanie Kustosza, gdy ks. Michał ożywiwszy się nieco, opisywać począł oblężenie szopy, przerażenie Prymasa, wtargnięcie deputacji do Senatorów i dyktowanie im ekskluzji, wrzawę tę rokoszową — wszyscy się wzdrygali ze zgrozy i strachu.
— Znam naszego arcypasterza — dodał Kustosz — próżno i myśleć, ażeby on zdał się tak pobity i zwyciężony na łaskę lub niełaskę. Jestem pewnym że jutro rozpocznie walkę, że się szlachta rozbije może, a Elekcja wśród zamętu przedłuży. Prymas się uląkł, ale właśnie za to się na wszystkich mścić będzie...
We dworku ks. Gryzeldy uczyniło to wrażenie smutne. Elekcja zmuszała ks. Michała i matkę do wydatków, na które ciężko było starczyć.
Z drugiéj strony wybór Lotaryngskiego, kandydata Rakuskiego, o którym już mówiono, że mu arcyksiężniczkę Eleonorę przeznaczono, jeśli by był królem — pomyślnym się zdawał dla księcia, który miał zachowanie u Cesarza i stosunki na dworze.
Tylko kustosz składając ręce i oczy podnosząc do góry, szeptał:
Za nic nie ręczyć! Okrzykną Polanowskiego!!...
- ↑ Błąd w druku; winno być nie pragnie wiele lub pragnie niewiele bez poprzedzającego przeczenia nie.